Krucjaty, średniowiecze, fantasy
brzmią jak dobry zestaw haseł na tło do opowiedzenia jakiejś historii. Rzeczywiście,
wielu twórców wykorzystuje je do swoich dzieł, czy to pisanych, czy oglądanych,
czy innego rodzaju. Mamy chociażby Marcina Mortkę i jego trylogię „Miecz I
Kwiaty”, która udanie łączy te motywy. Nieco mniej udanie robi to film
„Polowanie na czarownice”. Zapowiadał się znakomicie i przez dłuższy czas nic
nie zdradzało nadchodzącej katastrofy, jaka następuje w epilogu historii, ale
nie uprzedzajmy faktów.
We wprowadzeniu, które
jest ekspozycją protagonistów, widzimy dwóch rycerzy, którzy walczą w kolejnych
bitwach wyprawy do Ziemi Świętej (robią to w hełmach dość fantazyjnej
konstrukcji) i odnoszą kolejne sukcesy, prąc niepowstrzymanie do przodu.
Wszystko się zmienia, gdy jeden z nich, grany przez Nicolasa Cage, przebija
młodą kobietę mieczem. On i jego najlepszy przyjaciel (Ron Pelrman) decydują
się na dezercję. Niestety, szybko zostają schwytani. Mogą jednak odzyskać honor
i łaski Kościoła, jeśli zgodzą się na transport kobiety podejrzewanej o czary
do tajemniczego klasztoru, gdzie zostanie sprawiedliwie osądzona przez
rezydujących tam mnichów.
Zacznę
od tego, że od strony technicznej ogląda się film naprawdę przyjemnie. Jest
bardzo efektowny, poprzez stosowanie bardzo prostych środków, jak krótkie,
dynamiczne ujęcia podczas walk, pokazujące starcia z bardzo bliska (widać wtedy
pięknie wszystkie cięcia, pchnięcia, emocje, rany itd.), ale także rzuty na
całe pole walki. Zawsze wiemy, co się dzieje na ekranie, pomimo chaosu, jaki
wpisany jest w walkę. Naprawdę, można pochwalić pracę kamery i ogólny montaż. Pod
tym względem jest to świetnie zrealizowana produkcja.
Muzycznie też jest bardzo
przyzwoicie. Przykładowo, napięcie w lesie jest zbudowane nie tylko przez
ciemność i aurę tajemniczości, ale także dobrze skomponowany do tego utwór.
Podobnie ma się rzecz w końcowych partiach filmu, rozgrywanych w klasztorze.
Nie ma tutaj czegoś wybitnego jako tło i na pewno nie zasługuje ono na żadne
nagrody, ale nie można na niego w żaden sposób narzekać.
Mamy
do tego jeszcze dość przewidywalną historię, ale bardzo solidną, bez jakichś
większych zgrzytów przez większość czasu ekranowego. O dziwo, pomimo swej
znanej od wieków formuły (podróżujemy, coś nas atakuje, ktoś ginie, ale idziemy
dalej, bo inaczej wszystko pójdzie na marne), potrafi nas momentami zaskoczyć,
co oczywiście jest plusem.
Braki
fabularne zostają zatuszowane po części przez naprawdę przyzwoite kreacje
aktorskie. Wybija się przede wszystkim Ron Pelrman jako Felson. Nie jest to zbyt
skomplikowana rola, trzeba przyznać, także aktor się nie napocił, ale mimo
wszystko należy mu się uznanie. Potrafi i rozbawić, i zagrać dramatycznie. Cage
z kolei dostał Złotą Malinę za to, co zrobił w tym filmie, ale moim zdaniem na
wyrost. Nie zagrał jakoś przekonywująco i na pochwały nie zasłużył, ale na
pewno nie jest to najgorsza gra aktorska roku. Na naszą uwagę zasługuje także
mnich (Stephen Campbell Moore), towarzyszący wyprawie. Jego scena, jak dociera
do niego czym naprawdę jest to, co wiozą w wozie, to pokaz niezłego aktorstwa.
Teraz
przejdę do tego nieszczęsnego epilogu. Niestety, ale bardzo rozczarowuje. W
pewnym momencie cała ta wyprawa traci klimat. Napięcie tak dobrze kreowane
przez całą resztę filmu, przez rozwiązanie fabularne zastosowane w tej części
produkcji pęka jak bańka mydlana. Zacząłem chwytać się za głowę i wątpić w
trzeźwość scenarzysty, jak widziałem co się dzieje na ekranie. A było tak
dobrze do tej pory. Nie oczekiwałem nie wiadomo czego, ale poczucia zawodu nie
dało się uniknąć. Jest po prostu źle. Można tam znaleźć tylko jedną dobrą scenę
i jedno małe zaskoczenie. To trochę za mało, jak na ostatnie dwadzieścia minut.
Ciężko
mi komuś polecić „Polowanie na czarownice”, ale też nie ma co tej produkcji
specjalnie gnębić. Jest tu sporo dobrych rzeczy, które należy pochwalić.
Znajdziemy też bez problemu równie wiele wad. Ostatecznie mamy przeciętniaka,
którego można obejrzeć w jakiś wieczór, ale też wiele nie stracimy, jak go
sobie odpuścimy.