czwartek, 16 marca 2017

Prawo wymiany.

Dziś wracamy do anime, konkretnie "Full Metal Alchemist : Brotherhood". Trudno mi się powstrzymać ze stwierdzeniem, że jest to rzecz wręcz wybitna na kilku płaszczyznach, której do ideału brakuje naprawdę niewiele. Niestety piedestał wiecznej chwały należy się u mnie w dalszym ciągu "Fate/Zero", ale dzieło recenzowane w tym tekście i jeszcze jedno, o którym niedługo napiszę, depczą mu po piętach.

"FMA:B" jest historią dwóch braci, którzy próbowali sztuki zabronionej i zapłacili za to ogromną cenę. Jeden z nich został kaleką i teraz ma dwie mechaniczne protezy kończyn, a drugi stał się dosłownie żywą zbroją bez ciała. Ich celem jest odzyskanie tego, co stracili i zrobią wszystko, aby swoje zamiary zrealizować. Jest to opowieść o pięknym braterstwie, poświęceniu i determinacji. Przywiązanie emocjonalne do tej dwójki następuje praktycznie automatycznie i jest bezgraniczne. Nie potrafię sobie wyobrazić kogoś, komu los Elricków byłby obojętny. Anime ma  niestandardową długość, bo trwa całe 64 odcinki, ale oprócz niezwykle nielicznych wyjątków każdy z nich jest na wysokim poziomie i nawet się nie zauważa, kiedy pędzimy przez nie wszystkie. Jest wiele momentów, wywołujących skrajnie emocjonalne reakcje. Ja osobiście płakałem kilka razy i wcale się tego nie wstydzę, śmiałem się też wielokrotnie.

Jednym z niezaprzeczalnych atutów "FMA:B" są postacie. Jest ich sporo i na początku trochę to może przytłoczyć, ale potem, dzięki niepowtarzalnym charakterom, nie sposób ich nie rozróżniać. Wyróżniają się postacie związane z wojskiem, jak chociażby pewien porucznik, czy też Pani Pułkownik, a także major - generał w późniejszych partiach anime. Na ogromny plus zasłużyli także antagoniści. Dawno nie miałem tak, żebym przeżywał losy przeciwników, tak się angażował i analizował ich wypowiedzi i wręcz chciał ich tylko więcej i więcej na ekranie. Każdy występujący w historii, obojętnie po której stronie barykady, reprezentuje jakąś postawę życiową, z którą możemy się zgadzać bądź nie.

Kolejnym aspektem, który nie może zostać pominięty przeze mnie to muzyka. Jest bardzo dobrze dobrana do nastroju panującej sceny. Praktycznie nigdy się nie nudzi, nigdy nie wychodzi na pierwszy plan i zawsze dodaje emocji do tego, co obserwujemy. Wielokrotnie dzięki niej te wrażenia zostają wręcz spotęgowane. Nie jest też to reguła bezwzględna, jej złamanie następuję bardzo rzadko ku naszemu szczęściu, są to dosłownie pojedyncze i ledwo zauważalne przypadki.

Historia sama w sobie wciąga od samego początku i nie można się od niej oderwać. Poza wątkiem głównym pojawia się masa wątków pobocznych i o nich samych można by stworzyć odrębne anime. Mamy tutaj wojnę domową, ludobójstwo, rozterki moralne, grzechy różnego rodzaju i różnej formy, kompleksy władzy, doskonałości,  nawet samych Bogów. Jest tutaj właściwie wszystko i to wszystko ze sobą współgra oraz stanowi bardzo zgraną całość. Śledziłem to z zapartym tchem non stop i nie miałem dość. A to sztuka przy takiej rozpiętości i tylu wątkach. I żaden z nich mnie nie rozczarował.

Osobny akapit należy się momentom humorystycznym, dotyczących głównie jednego z protagonistów i jego wzrostu. Mnie osobiście strasznie one bawiły i nie miałem dość. Jest to prosty i, trzeba powiedzieć, dziecinny humor, często mocno przerysowany. Ich atut stanowi to, że zawsze zaskakują i nie ma uczucia ich przesytu. Można się przyczepić, że to dość prosty zabieg, wręcz prymitywny, ale odmówić skuteczności jest trudno. Trzeba też przyznać, że przy ciągłym napięciu jakie towarzyszy historii, te chwile w zupełności je rozładowują i pozwalają odetchnąć od ciężaru historii. Jeśli jednak wymagacie jakichś ambitniejszych prztyków i dziecinada Was tylko drażni, to będziecie mieli ciężko.

Kreska w "FMA:B" nie zawodzi, mówiąc krótko. Animacje są świetne, dynamiczne i płynnie przechodzą jedna w drugą. We wspomnianych wyżej „przerywnikach w powadze” staje się ona bardzo prosta i jakby rysowana przez kilkuletnie dziecko, dopasowując się w ten sposób do panującej sytuacji.  Generalnie jednak mamy do czynienia z typową efektownością Japończyków i ich stylistyką dla ludzkich postaci. Sporo jest też scen walki z wykorzystaniem żywiołów tudzież materiałów dostępnych w danym momencie. Jeśli lubicie wybuchy, efekty specjalne w formie rysunkowej, na pewno się nie zawiedziecie ich poziomem tutaj.

Epilog jest długi i rozwiązanie ostateczne też, ale na pewno się nie będziecie nudzić . Jest przeprowadzone z odpowiednim rozmachem. Znajdzie się też moment na filozofię, zmianę nastrojów z sekundy na sekundę i masa emocji. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie silnie się wzruszyłem i wręcz płakałem nad losem jednej z postaci, żeby w następnej chwili prawie skakać z radości. Do tego, zwłaszcza w końcówce, pada wiele zdań, które na długo zapadają w pamięć. I to nie od tych osób czy istot , od których moglibyście się tego spodziewać. To anime potrafi uczyć i przekazywać pewne prawdy i to nie nachalnie. Nie jest na siłę moralizatorskie czy też filozoficzne. Po prostu historia jest tak poprowadzona i wymaga pewnych podsumowań, zresztą niezwykle trafnych.

Tak się nieustannie zachwycam i zachwycam, czas więc ponarzekać, aby nie było, że jest to dzieło pozbawione wad. Po pierwsze jest kilka momentów, które spokojnie można by wyciąć bez jakichkolwiek strat dla historii. Ba, jest nawet parę takich postaci, których bym absolutnie nie żałował, bo niewiele wnosiły same w sobie. Szczególnie irytujący jest jeden odcinek, który stanowi jakby zebranie dotychczasowych wiadomości na jeden temat, nie wnosząc praktycznie żadnej nowej treści. Jest to rzecz podejrzewam potrzebna, aby dać czas twórcom, ale niestety zabieg ten niesłychanie irytuje. Kolejną rzeczą na minus jest fakt, że dla mnie osobiście niektóre walki są za długie i opierają się na pewnych schematach związanych z alchemią, którą posługują się bohaterowie. Rzadko które starcie mnie zaskoczyło jakimś rozwiązaniem. Bardziej wyczekiwałem na momenty dialogów albo akcji bez wykorzystania sztuk walki. Niestety takich scen jest mało.

Jeszcze można dorzucić do listy mankamentów, pojawiające się w każdym odcinku dosłownie coś, co nazwałem kartami postaci. Wyobraźcie sobie sytuację, gdzie oglądacie spokojnie to, co się dzieje na ekranie, a tu nagle ni z gruszki ni z pietruszki wyskakuje Wam jakaś postać, którą najprawdopodobniej dobrze już znacie i jeszcze macie potwierdzenie nazwy tego, co wyświetlacie w postaci entuzjastycznego okrzyku „Full Metal Alchemist” niezidentyfikowanego spikera. Tym, co widzicie w tym konkretnym momencie jest poza jednego z bohaterów na jakimś określonym jednokolorowym tle i zawsze z tyłu zaraz za postacią jest jej cień. Po chwili macie drugą „kartę” i wracacie do fabuły. Nie wiem po co w ogóle ten cały zabieg. Może w telewizji oznaczał koniec i początek przerwy na reklamę albo na przekąskę, albo na toaletę. Wiem, że jest to coś niezwykle irytującego i całkowicie zbędnego, ale to taka rzecz, która nie ma większego znaczenia w odbiorze całości.

Aby nie było żadnych wątpliwości, według mnie nie ma absolutnie żadnych przeciwskazań aby nie obejrzeć w całości "Full Metal Alchemist: Brotherhood". Jest to coś praktycznie idealnego, niezapomnianego. Co ważne nie ma tu macek ani jakiejś szczególnie irytującej, małej dziewczynki. Ta, która się pojawia, nie denerwuje w najmniejszym stopniu, a wręcz przeciwnie. Oglądając anime doświadczycie wszystkiego, czego tylko możecie chcieć. Dostajecie dramat, komedię, epickość, filozofię, akcję, romanse. Nie zostaje Wam nic innego jak tylko poszukanie odpowiedniej wersji (polecam oryginał po japońsku z angielskimi napisami) i życzyć doświadczenia na podobnym poziomie, co ja.

Na koniec tylko wytłumaczę dlaczego nadałem taki tytuł, a nie inny. Na tym prawie opiera się cała „magia” obecna w świecie przedstawionym. Tutaj dajemy historii czas, a ona dostarcza nam rozrywki na wiele godzin, na możliwie najwyższym poziomie. Takiej wymiany chciałbym dokonywać jak najczęściej.