Dziś zostajemy w tematyce wampirów, ale w zupełnie innym
wymiarze i sposobie niż to miało miejsce przy „Underworldzie”. Mowa o filmie
Jima Jarmusha „Tylko Kochankowie Przeżyją”. Główną różnicą jest to, że omawiane
dzisiaj dzieło nie posiada w gruncie rzeczy jako takiej akcji. Nie ma też
właściwie żadnych efektów specjalnych.
Jest to rzecz mocno oparta na dialogach, na stworzonej atmosferze i
niewypowiedzianych kwestiach. W ten
sposób ta produkcja staje się ciężka i dla niektórych może się wydawać po
prostu nudna.
Jaki zatem jest przekaz zawarty w tym, co serwuje nam
reżyser ? Chce on pokazać upadek ludzkości, jej stopniową drogę w dół,
ostateczną dekadencję, nieodwracalną agonię. Wampiry, długowieczne w swej naturze,
obserwując nasz rozwój i to do czego dążymy, dochodzą do wniosku, że właściwie nie
ma dla nas nadziei. Zresztą w ich oczach nie jesteśmy ludźmi, tylko zombie.
Marnujemy te nasze życia, trwoniąc dany nam czas, nie osiągając niczego przez
te wszystkie lata.
Taki nastrój wprowadza, a właściwie narzuca nam główny
bohater opowieści, czyli Adam, grany przez rewelacyjnego Hiddlestona.
Kontynuuje on swą egzystencję wyłącznie dla dwóch rzeczy, a konkretnie rzecz
ujmując dla swej pasji do muzyki i nauki oraz dla miłości swego życia- Ewy,
granej przez Tildę Swinton (równie znakomita rola). Żyje i narzeka na wszystko
z czym nie może się zgodzić jego partnerka. Ona jest tutaj jakby źródłem światła,
kontrastem dla ciemności rzucanej przez protagonistę. Właściwie każdy bohater
tutaj do pewnego stopnia reprezentuje jakąś postawę. Nie ma ich za wielu i
aktorsko nie mam się do kogo przyczepić. Ta warstwa filmu nie dała mi żadnych
zastrzeżeń.
To, co dodatkowo tworzy klimat filmu, to scenografia.
Wszystko wydaje się tu być drobiazgowo dopasowane. W domu Adama znajdziemy masę
rzeczy zgromadzonych przez te wszystkie lata życia. Jako że nie dba o
przyziemne sprawy, panuje tam także harmider, gdzie uporządkowane wydają się
być tylko rzeczy bezpośrednio związane z pasją. Jak mamy ujęcia w mieście, to
mijamy puste, martwe scenerie, gdzie nie ma nic żywego. Za to miasteczko, które
też się pojawia, nie jest może zupełnym przeciwieństwem, ale daje nadzieję, bo
panuje w nim życie i nawet widzimy zachwyt pewną piosenkarką. To wszystko
nabiera symbolicznego znaczenia.
Muzyka to jest, krótko i bardzo konkretnie mówiąc, absolutna
rewelacja tego filmu. Pasuje jak ulał, jest jednym z elementów kluczowych w
budowaniu nastroju, do tego bardzo specyficzna i mało w całości optymistyczna,
ale nie traktuję tego w żaden sposób jako wadę, a wręcz przeciwnie. Gdybyśmy
mieli tutaj skoczną polkę, to kompozytora Józefa van Wissema bym po prostu
wyśmiał. A tak mamy coś, co dodaje masy wrażeń podczas seansu.
Ostatecznie jest to produkcja czysto artystyczna, nastawiona
na dialogi i pokaz sztuki aktorskiej. Ważną rolę pełnią też zdjęcia i zbliżenia
przy dialogach, kiedy to aktorzy mimiką pokazują emocje, które nimi szargają.
Nie znajdziecie tutaj za wiele powodów do optymizmu. Trudno go szukać tam,
gdzie nie ma życia, ale to nie znaczy, że powinniście omijać to dzieło. Ze
względu na swój artyzm, którym niewątpliwie dysponuje, mnie się bardzo podobało
i nie żałuję. Aczkolwiek nie jest to film dla każdego.