czwartek, 22 czerwca 2017

Nihilistyczny wampiryzm

Dziś zostajemy w tematyce wampirów, ale w zupełnie innym wymiarze i sposobie niż to miało miejsce przy „Underworldzie”. Mowa o filmie Jima Jarmusha „Tylko Kochankowie Przeżyją”. Główną różnicą jest to, że omawiane dzisiaj dzieło nie posiada w gruncie rzeczy jako takiej akcji. Nie ma też właściwie żadnych efektów specjalnych.  Jest to rzecz mocno oparta na dialogach, na stworzonej atmosferze i niewypowiedzianych kwestiach.  W ten sposób ta produkcja staje się ciężka i dla niektórych może się wydawać po prostu nudna.

Jaki zatem jest przekaz zawarty w tym, co serwuje nam reżyser ? Chce on pokazać upadek ludzkości, jej stopniową drogę w dół, ostateczną dekadencję, nieodwracalną agonię. Wampiry, długowieczne w swej naturze, obserwując nasz rozwój i to do czego dążymy, dochodzą do wniosku, że właściwie nie ma dla nas nadziei. Zresztą w ich oczach nie jesteśmy ludźmi, tylko zombie. Marnujemy te nasze życia, trwoniąc dany nam czas, nie osiągając niczego przez te wszystkie lata.

Taki nastrój wprowadza, a właściwie narzuca nam główny bohater opowieści, czyli Adam, grany przez rewelacyjnego Hiddlestona. Kontynuuje on swą egzystencję wyłącznie dla dwóch rzeczy, a konkretnie rzecz ujmując dla swej pasji do muzyki i nauki oraz dla miłości swego życia- Ewy, granej przez Tildę Swinton (równie znakomita rola). Żyje i narzeka na wszystko z czym nie może się zgodzić jego partnerka. Ona jest tutaj jakby źródłem światła, kontrastem dla ciemności rzucanej przez protagonistę. Właściwie każdy bohater tutaj do pewnego stopnia reprezentuje jakąś postawę. Nie ma ich za wielu i aktorsko nie mam się do kogo przyczepić. Ta warstwa filmu nie dała mi żadnych zastrzeżeń.

To, co dodatkowo tworzy klimat filmu, to scenografia. Wszystko wydaje się tu być drobiazgowo dopasowane. W domu Adama znajdziemy masę rzeczy zgromadzonych przez te wszystkie lata życia. Jako że nie dba o przyziemne sprawy, panuje tam także harmider, gdzie uporządkowane wydają się być tylko rzeczy bezpośrednio związane z pasją. Jak mamy ujęcia w mieście, to mijamy puste, martwe scenerie, gdzie nie ma nic żywego. Za to miasteczko, które też się pojawia, nie jest może zupełnym przeciwieństwem, ale daje nadzieję, bo panuje w nim życie i nawet widzimy zachwyt pewną piosenkarką. To wszystko nabiera symbolicznego znaczenia.

Muzyka to jest, krótko i bardzo konkretnie mówiąc, absolutna rewelacja tego filmu. Pasuje jak ulał, jest jednym z elementów kluczowych w budowaniu nastroju, do tego bardzo specyficzna i mało w całości optymistyczna, ale nie traktuję tego w żaden sposób jako wadę, a wręcz przeciwnie. Gdybyśmy mieli tutaj skoczną polkę, to kompozytora Józefa van Wissema bym po prostu wyśmiał. A tak mamy coś, co dodaje masy wrażeń podczas seansu.

Ostatecznie jest to produkcja czysto artystyczna, nastawiona na dialogi i pokaz sztuki aktorskiej. Ważną rolę pełnią też zdjęcia i zbliżenia przy dialogach, kiedy to aktorzy mimiką pokazują emocje, które nimi szargają. Nie znajdziecie tutaj za wiele powodów do optymizmu. Trudno go szukać tam, gdzie nie ma życia, ale to nie znaczy, że powinniście omijać to dzieło. Ze względu na swój artyzm, którym niewątpliwie dysponuje, mnie się bardzo podobało i nie żałuję. Aczkolwiek nie jest to film dla każdego.

wtorek, 20 czerwca 2017

Operacja w Mogadishu na dużym ekranie.

Dziś recenzja filmu, który, nie będę tego ukrywał, należy do mojej ścisłej czołówki najlepszych filmów, które kiedykolwiek obejrzałem, więc oczekujcie morza superlatyw z małą ilością wad. Ale nie bójcie się, zamierzam powytykać mu parę rzeczy, w miarę mych skromnych możliwości. Mowa o „Helikopterze w Ogniu” Ridleya Scotta. Bez dalszych wstępów przejdę do tego, dlaczego trafiło to dzieło do mego osobistego kanonu arcydzieł.

To, co przede wszystkim do mnie przemawia, to bardzo przekonujący realizm całości jako takiej. Bardzo łatwo uwierzyć w to, co się dzieje na ekranie i nie wymaga to też specjalnej wyobraźni. Wszystko jest pokazane od razu bez wszechobecnego patosu. Jeśli ktoś ginie, to trwale i ostatecznie. Nikt tutaj też nie wysyła oddziału, żeby ratował martwych ludzi albo zwykłego szeregowca o obojętnie jakim nazwisku. Co najważniejsze, kule sięgają dobrych amerykańskich chłopców. Oczywiście całkowicie tej sławnej mieszanki bohaterstwa i poświęcenia Jankesów nie unikniemy i przy paru scenach mamy odruch wymiotny od wciskania tego na siłę, ale to dosłownie dwa momenty, które można wybaczyć twórcom.

Ciężko tu mówić o jakiejś specjalnej historii czy też bohaterach. Nie ma tu właściwie żadnego protagonisty, nikogo o kim wybitnie by ten film opowiadał. Na siłę można tu wymienić Josha Hartnetta, jako sierżanta Eversmanna, albo Erica Banę, jako „Hoota”, ale to nie jest opowieść o herosach wojny. To jest relacja z operacji wojskowej w Mogadishu, o której pisałem wcześniej. To historia jej niepowodzenia, ze szczegółami opartymi o książkę Marka Bowdena o tym samym tytule. Mamy tu też, w związku z tym, brutalność, pokazanie co z ciałem człowieka robią pociski rakietowe i innego typu śmiercionośne narzędzia. Film oferuje nam także wgląd na stres, jaki towarzyszy misjom, nie tylko wśród szeregowych próbujących przeżyć w ogromnym chaosie, ale także ich dowódców w polu czy też kwaterach głównych i powietrzu. Ciężar dowództwa dotyka tu wielu osób i tutaj jest to nam w jakimś stopniu uświadomione. Pod względem warsztatu aktorskiego też to dobrze wypada, nie mogę tutaj narzekać na jakieś negatywne wyłamanie się z szeregu, ale też specjalnie nie mogę nikogo pochwalić. Może na drobne wyróżnienie zasługuje Sam Shepard jako generał Garrsison, nie mogę też zapomnieć o Jasonie Isaacsu, grającym Kapitana Steela (jak widzicie, to nie tylko Lucjusz Malfoy). Warto też wspomnieć o tym, że aby zwiększyć wiarygodność całego filmu, ludzie w nim występujący wzięli udział w podstawowym militarnym szkoleniu.

Cała ta atmosfera wojenna jest opatrzona trzema fundamentami, bez których ten film nie miałby aż takiej siły przekazu. Są to: fenomenalna, słyszalna kiedy trzeba, muzyka Hansa Zimmera, zdjęcia Sławomira Idziaka (nominowanego do Oscara) oraz montaż Pietro Scalli (on z kolei zdobył statuetkę). Swoje zasługi, i to niebanalne, ma też dźwięk, który jest zasługą zbiorowego wysiłku Chrisa Munro, Michaela Minklera, i Myrona Nettingi. Wszystko pod względem technicznym jest tutaj zrealizowane na najwyższym możliwym poziomie. Ja miałem możliwość uczestniczyć w tym wszystkim, tych wszystkich lotach helikopterem, walk na wąskich uliczkach, placach, biegach do punktów zbiórki. Nie omija nas żaden aspekt pola bitwy. Podążamy za Rangersami i Deltą wszędzie, gdzie się tylko pojawią, i jeszcze mamy decyzje dowództwa, trafne albo mniej. Muzyka tez dodaje swoje, nigdy nie zagłusza dialogów, krzyków, zwiększając tylko dramaturgię, kiedy trzeba, a taka potrzeba jest częsta.

Do tej pory właściwie tylko chwalę produkcję Ridleya Scotta, a co można jej wytknąć ? Film ogląda się jako taki fabularyzowany reportaż z pola walki. W związku z tym brakuje mi tutaj mimo wszystko bohaterów. Nie chodzi o herosów rozwalających wszystko i wszystkich, tylko zwykłych żołnierzy, wokół których skupiałaby się ta historia. Nie ma tutaj nikogo, kogo losy by nas specjalnie obchodziły z jednej czy z drugiej strony, ale to nie jest obraz tego typu. Patrzymy na to wszystko z ogólnej perspektywy i szkoda nam każdego życia ludzkiego, który nie bardzo wie dlaczego ginie tysiące kilometrów od domu. Nie oznacza to, że śmierć amerykańskich wojaków czy też Somalijczyków nas nie obchodzi, tylko wylewnych łez nie miałem.

Właśnie, do tej pory głównie mówię o tym, co robią Jankesi. A co z drugą stroną medalu? Brakuje mi scen, gdzie mielibyśmy pokazaną ich perspektywę.  Mają swoje pięć minut na początku, trochę też pod koniec, ale lwia część filmu jest całkowicie zdominowana, z kilkoma wyjątkami. Ja rozumiem wymagania książki, rynku czy też patriotyczno– patosowe zapędy, ale trochę wyjaśnień by się przydało co do Afrykanów.

Jak widzicie, nie ma tutaj za wiele wad, które można by wytknąć z czystym sumieniem. Dla mnie jest to praktycznie rzecz biorąc ideał. I mówię to z pełnym przekonaniem. Uwielbiam do tego wszystkiego wracać i sobie przypominać, chociaż znam to na pamięć, to nie potrafi mi się znudzić. Polecam „Helikopter w Ogniu” każdemu. Osoby stroniące od takiego kina mogą sobie odpuścić, ale miłośnicy nie mają wymówek. Odradzam oglądanie osobom niepełnoletnim, ze względu na brutalność niektórych scen, oraz tym wrażliwym na elementy anatomii człowieka. 

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Skutki Prohibicji

Dziś zajmę się zupełnie innym gatunkiem, pozbawionym jakiejkolwiek fantastyki. Wrócę do sztuki filmowej i do jego przedstawiciela, jakim jest produkcja Briana De Palmy pod tytułem „Nietykalni”. Opowiada ona o czasach prohibicji w USA, obowiązującej w okresie międzywojennym. Historia konkretnie dotyczy jednego z najsłynniejszych przestępców świata, czyli Alphonso Capone, znanego szerzej jako Al. Capone, i jego ostatecznego pogromcy– Eliota Nessa. Jest to film dość mocno oparty na faktach, ale oczywiście dodaje od siebie i zmienia pewne rzeczy na potrzeby widza.

Mamy Chicago rok 1931. Świat przestępczy należy do wspomnianego Włocha, który zajmuje się głównie przemytem alkoholu. Bary są zmuszane sprzedawać tylko jego trunki, nieważne jakiej by nie były jakości. Środkami do wymuszenia tego posłuszeństwa są albo pieniądze, albo groźby. Klasyczna metoda kija i marchewki. Władze Stanów Zjednoczonych dobrze znają źródła olbrzymich dochodów pana Capone, ale nie potrafią znaleźć na niego haka. Aby takowego zdobyć, wysyłają przedstawiciela Departamentu Skarbu, Eliota Nessa, który zbiera ludzi, aby pozbyć się szkodnika w legalny sposób, udowadniając mu liczne przestępstwa przed sądem.

To, co jest jednym z mocnym atutów pana Palmy to klimat. Zdecydowanie czuć te lata 30 w strojach, sprzęcie, samochodach, budynkach. Wszystko pasuje idealnie i jest wiernie oddane. Poruszamy się po ulicach Chicago i podziwiamy wizję świata sprzed osiemdziesięciu lat. To były czasy długich, eleganckich płaszczy, kapeluszy typu fedora i rewolwerów. My to wszystko widzimy, może nawet wzdychamy z tęsknoty do tego stylu , ale na pewno udaje się reżyserowi utrzymać tę atmosferę minionych lat. Widać włożony w to wysiłek, co daje bardzo pozytywne wrażenie. I jest zrobione z pietyzmem, bo nie widziałem przejawów współczesności, co się może zdarzyć w tego typu produkcji.

Dodatkową silną stroną produkcji jest obsada, które obfituje w masę znanych nazwisk. Poczynając od wybitnego Roberta De Niro, jako głównego antagonistę, dołączając do tego Kevina Costnera jako protagonistę, i jeszcze dorzucając Seana Connery'ego jako pomocnika naszego paladyna. Jest jeszcze masa innych bohaterów i wszyscy dobrze się spisali w swej roli. Ciężko mi wyłonić kogoś, kto byłby specjalnie drętwy w swym aktorstwie, a to bardzo dobrze świadczy o osobach występujących w filmie. Jedyne zastrzeżenie, jakie mi przychodzi do głowy, dotyczy szefa kanadyjskiej policji, który jest niesłychanie schematyczny w swej roli. Próbuje wycisnąć z niej co się da, ale niezbyt mu to wychodzi. Cała reszta mi nie wadzi, a wręcz ogląda się ich z przyjemnością. Wspomniane gwiazdy naprawdę błyszczą. Zresztą Szkot (Sean Connery) został doceniony przez Akademię Filmową i dostał Oscara za swą rolę (najlepszy aktor drugoplanowy).

Muzycznie też jest bardzo dobrze. Przede wszystkim pasuje do panującego klimatu i nie psuje też nastroju. Zawsze w tle i zawsze spełniająca swą rolę w danym momencie. Nie mogę też, co prawda, powiedzieć, że będę szukał wszędzie, gdzie się da całej ścieżki dźwiękowej z filmu, ale nie zauważyłem jakichś spadków. Mogę więc śmiało powiedzieć, że Stephen. H Burum odwalił kawał solidnej roboty. W żadnym przypadku nie zasługuje ona na miano wybitnej, ale też nigdy nie przeszkadza w odbiorze.

To, co uznałbym za wadę to kilka scen, które wybitnie silą się na niezwykle dramatyczne (akcja z wózkiem czy też na dachu gmachu sądu), próbując wywołać napięcie u widza. Ich ewidentną przywarą są dwie rzeczy. Mianowicie to, że są wręcz groteskowe przez fakt mocnego przekombinowania. Nie czujemy dreszczyku spływającego po plecach, raczej irytację, także przez drugi fakt ,że te konkretne momenty są zdecydowanie za długie. Ciągnie się to i ciągnie, a rezultat jest łatwy do przewidzenia.

Razi też parę niekonsekwencji logicznych, związanych po części z tym dramatyzmem. Śmierć jednego z bohaterów to powinien być moment po tym jak zobaczyłem, ile ołowiu w sobie trzymał, ale zdołał jeszcze poinformować naszego rycerza, gdzie znajdzie konieczne do dalszego śledztwa informacje. Zaiste patos ogromny, znów wydłużony i wymuszony scenariuszowo.
Historia ogólnie stoi na wysokim poziomie, poza wspomnianymi wyjątkami. Ja sam znałem tylko strzępki historii związanej z Alem Capone. Po filmie i potwierdzeniu jego wiarygodności wiem znacznie więcej. To rzeczywiście miało prawo wyglądać tak, jak zostało przedstawione. Myślę, że akurat tym aspektem nie będziecie zawiedzeni, bo całość ogląda się z przyjemnością.


Kończąc mój tekst powiem, że nie żałuję, że obejrzałem film De Palmy. Jest on trochę edukacyjny, ale nawet bez tego wyszedłby obronną ręką. Opowiada ciekawą historię, do tego ma zaangażowanych wybitnych aktorów, znanego reżysera, jego atuty można wymieniać i wymieniać. On już w fazie produkcji był skazany na sukces przez jakość swych walorów.  Ogólnie polecam. Te pełne patosu momenty naprawdę można przeżyć. 

środa, 14 czerwca 2017

Gryziemy na pewno nie po raz ostatni.

Dzisiaj opiszę ostatnią, do tej pory wyprodukowaną, część „Underworlda” opatrzoną podtytułem „Wojny Krwi”. Na początku powiem, że jest solidnie, ale nie ma przełomu, jakiejś rewolucji, która moim zdaniem mogłaby się przydać. Bo ileż można opierać się na tej samej formule ? Nie mówię, aby robić z kolejnych odsłon filmy psychologiczne, metafizyczne czy coś w ten deseń, ale zaczyna się robić trochę schematycznie i na jedno kopyto. Na razie jeszcze się to wszystko jakoś trzyma kupy i nie nudzi weteranów serii, ale wkrótce mogą się zacząć dziać złe rzeczy. Ale starczy tych futurystycznych spekulacji, czas przejść do tego, co oferuje nam piąta już część.

Najważniejsza informacja jest taka, że nastąpił spory jakościowy skok w wielu kierunkach w stosunku do poprzedniczki. Nie było to, co prawda, zadanie szczególnie trudne, ale i pewien niepokój mógł się wkraść mimo wszystko. Zasadnicza różnica tkwi w scenariuszu. W końcu coś sensownego, logicznego i dającego się oglądać. Jest jeden mało wiarygodny moment, ale, jak na cały film, to nie jest to jakaś wielka wada. Ogólnie rzecz biorąc jest naprawdę dobrze i rzeczywiście przyjemnie się całość ogląda.

Teraz powiem, że brakuje, o dziwo, w tym filmie efektowności. Sceny pojedynków czy batalistyczne są jakieś takie mało dynamiczne. Może to wina montażu, może wolnej pracy kamery, ale brakuje temu wszystkiemu szlifu. Sceny akcji, które od zawsze są motorem napędowym serii, tutaj lekko szwankują. Wydaje się jakby całość w tym aspekcie łapała zadyszki, a to nie jest dobry sygnał. Ale tragedii też nie ma, dalej jest dość efektownie, tylko za mało efektywnie.

Co jest ogromnie ważne, mamy w tym filmie klimat. Twórcy poszli po rozum do głowy i wiele scen rozgrywa się w atmosferze średniowiecznej. Nareszcie mamy powrót arystokratów w świecie wampirów, ich gotyckich twierdz wraz ze strojami. Wszystko to znów ze sobą współgra i do tego elementu nie mogę się przyczepić. Mam nadzieję że to stanie się standardem, bo nie chce znowu oglądać biurowców ani samochodów. Nie z tym mi się kojarzą wampiry, pomimo wysiłków producentów, abym postrzegał je inaczej. Najwidoczniej, brakuje im środków perswazji.

Kolejnym elementem, który nie zawodzi jest gra aktorska, poza dwoma wyjątkami. O dziwo tym razem nie potrafię narzekać na Theo James’a. Co prawda nie zachwyca on swoją charyzmą, ale widać jakiś krok do przodu w tym co robi, a to daje nadzieję. O Kate Beckinsale nie ma co pisać, bo ona nie potrafi zagrać słabo tej postaci (ma już trochę doświadczenia po pięciu częściach) i ponownie trudno się nie przekonać, że jest Seleną. Zdecydowanie za mało jest w tym filmie Charlesa Dance’a, który ponownie kradnie sceny dla siebie i to całkowicie. Przy nim cała reszta znika, nieważne kto by tam jeszcze był obok. Ten aktor ma po prostu absolutną władzę nad pozostałymi. Podejrzewam, że tylko wybitne jednostki by mu się oparły.

Muzycznie nie wiem czy cokolwiek się zmieniło. Dalej mamy te same rzeczy, co wcześniej , bo też nie ma potrzeb za wielkiej ewolucji. Sam film niewiele się zmienia w swej formule, więc dalej mamy utwory tworzące odpowiedni nastrój do poszczególnych scen. Nie zauważyłem tutaj żadnego upadku tego aspektu produkcji, co cieszy.

Rzeczą, o której należy wspomnieć jest pewien północny przyczółek, dość nietypowy jak na wampiry, tworzący chyba w gruncie rzeczy największy atut filmu. Jest sam w sobie interesująco przedstawiony i ma nietypowych mieszkańców, co dodatkowo go uatrakcyjnia. No i cieszy też fakt nowej pięknej kobiety w obsadzie, która, oprócz urody, pokazuje może nie rewelacyjny, ale znośny całkiem kunszt aktorski. Jak na debiut poradziła sobie dziewczyna. Ale może jej uroda odebrała mi trzeźwość osądu. Zresztą to samo do pewnego stopnia mogę powiedzieć o brytyjskiej piękności.

Na koniec powiem, że nie żałuję obejrzenia piątej części, czego nie mogłem powiedzieć o „Przebudzeniu”. Tam to była czysta agonia, ale obowiązek recenzencki nie pozwolił mi jej przerwać. Tutaj mamy pewne odrodzenie serii, które przywraca wiarę w sens jej dalszego istnienia. Nie ma przełomu w żadnym aspekcie, nie przebija ona pierwowzoru ani „Buntu Lykanów”, plasując się w moim rankingu zaraz za nimi, ale nie zasługuje też na potępienie. Jest naprawdę dobrze i tego się trzymajmy w oczekiwaniu na „szóstkę”.



wtorek, 13 czerwca 2017

Gryzienie bez zębów

Dziś wyrażę swe zdanie na temat czwartej części „Underworld'a”  z podtytułem „Przebudzenie”. Będzie to pierwszy do tej pory przypadek ze wszystkich recenzji, jakie robiłem, że coś mi się tak wybitnie nie podobało. Wszystko w tym filmie, jak w prawach Murphy'ego, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak i żaden jego element nie został zrealizowany dobrze. Teraz zacznę wymieniać, bez żadnego ścisłego porządku, jaką katorgą jest ten obraz.

Najważniejsze na początek, czyli historia, która jest bardziej niż tragiczna. Nie wiem czy jest w niej jakikolwiek sens, a jeśli tak, to nie wiem gdzie. Ja go nie mogłem znaleźć. Niby pojawia się dramat z córką, który nie potrafi być interesujący, jest też jakiś policjant, ale to wszystkie jest schematyczne, strasznie miałkie i kompletnie bez wyrazu. Kate się stara jak może, ale ona sama czegoś tak słabego nie udźwignie. Tego by nie zrobił całą swoją grą aktorską nawet Al Pacino czy Anthony Hopkins.

W związku z tym, że wygląda to jak wygląda, nie miałem nawet momentu, żeby się przejmować bohaterami. Zresztą sam film tego nie ułatwia. Niby ktoś tam ginie i mamy moment dramatyczny, ale jednak wstaje. Brakuje w tym wszystkim jakiejkolwiek konsekwencji. Jedyną postacią, w której losy potrafiłem się w jakiś sposób zaangażować jest Selene. Atutem niewątpliwym, ale rzadko kiedy wykorzystanym w tym filmie jest Charles Dance jako lider wampirów. On zdecydowanie błyszczy jak tylko się pojawia na ekranie i skupia całą uwagę na sobie. Jego syn, grany przez Theo James’a, jest drętwy, sztywny straszliwie, podobnie jak policjant. Zastanawiam się na ile jest to kwestia dialogów, scenariusza, a na ile gry aktorskiej. Jeszcze można zauważyć pojedyncze przebłyski dobrego aktorstwa u Stephena Rea jako pewnego doktora.

Idąc dalej twórcy znów mieszają współczesność i gotyk. Da się zauważyć przewagę obecnych czasów i to nie wychodzi na dobre. Lokacje stają się w ten sposób nudne, monotonne. Bo na ile sposobów można pokazać biurowiec? Zdecydowanie mniej niż średniowieczny ukryty zakątek, który się pojawia i tworzy jakąś namiastkę tego klimatu, który jest nam dobrze znany. Dlaczego twórcy uparcie stawiają co drugą część na te swoje miasta, metropolie, gdzie zamki robią o wiele lepsze wrażenie? Nie mam pojęcia.

Muzyka znowu zostaje w klimatach poprzedniej części, ale nie ratuje filmu, pomimo faktu, że jest naprawdę solidna. Niestety, ale pozostałe elementy dzieła duetu reżyserskiego Mansa Marlind'a i Bjorna Stein'a są na tyle słabo zrealizowane, że muzyka zostaje zepchnięta na dalszy plan w kwestii odbioru tego obrazu. Przykro mi, Panie Haslinger. Tym razem Pana robota po prostu poszła na marne.

Jedyną rzeczą, którą mogę w jakiś sposób pochwalić, to sceny akcji, które wydają się zrealizowane naprawdę dobrze, z odpowiednim rozmachem, łamaniem fizyki, logiki i innych praw. Tutaj jest efektownie, tak jak powinno być i dzieją się rzeczy nieprawdopodobne, a przy tym wszystkim cieszące oko. Tutaj działa też montaż i ujęcia majestatyczne, tradycyjnie z często wykorzystanym efektem slow motion.

Nie wiem komu to polecić. Nie przychodzi mi żaden odbiorca, któremu miałoby się to podobać i do którego miałby być skierowany ten film. Jest słaby w zdecydowanie za wielu aspektach. Jest po prostu złem koniecznym, do tego, aby zrozumieć kolejne odsłony, które na podstawie epilogu tego epizodu na pewno powstaną. Jedno jest pewne. Następne części już na samym starcie są lepsze od „Przebudzenia”. Po prostu nie stawia nie stawia ono za wysoko poprzeczki.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Pierwsze kęsy

Dziś przedstawię Wam swoją opinię o trzeciej części cyklu „Underworld”, która nosi tytuł „Bunt Lykanów”. Jest ona skupiona wokół jednej z najlepiej wykreowanych postaci tego uniwersum, czyli Luciena i opowiada jego historię. Dowiadujemy się w jakich okolicznościach wilkołaki wywalczyły swoją wolność i dlaczego właśnie on został liderem ich bandy. Od razu zaznaczę, że jest to jedna z moich ulubionych części, zaraz po pierwszej, z kilku względów, o których zaraz Wam opowiem.

Po pierwsze całość, oprócz nielicznych momentów, dzieje się w średniowiecznej twierdzy, w klimatach stricte z tego okresu. Mamy tutaj miecze, hełmy zbroje i stroje nawiązujące do tamtej epoki. Ten powrót do korzeni po współczesnej „Ewolucji” bardzo mnie ucieszył. Momentalnie odnajduję się w takiej atmosferze. Ta otoczka się po prostu sprawdza w opowieści o takim charakterze. Twierdza także jest atrakcyjna dla oka. Mamy balisty, blanki, baszty, bramy. Każdy element, który możemy sobie wyobrazić, że istnieje w tradycyjnej, stereotypowej warowni, to tam się znajduje.

Muzyka również wraca do znanego nam kształtu. Korzysta ona z dorobku poprzedniczek, a także dodaje coś od siebie, więc nie grozi nam powtórka z rozrywki i monotonia. Na pewno nie ma na co narzekać w tym aspekcie. Jest klimat, moc albo stonowanie w zależności od potrzeb i na solidnym poziomie.

To co stanowi dodatkowy atut filmu, to gra aktorska, w szczególności wspomnianego już Luciana, w którego ponownie wcielił się Michael Sheen. Wraca także Bill Nighty, który gra niezastąpionego Victora. Miałem obawy co do Rhony Mitry, która dostała rolę córki naszego lidera wampirów, ale udało się jej udźwignąć ciężar tej postaci, a nie jest ona znów banalna. Sonii daleko do słodkiej idiotki czy innego stereotypu postaci.

Historia, niestety, nie zaskakuje, jest dość schematyczna w tym wszystkim. Nie kojarzę momentu, gdzie byłbym specjalnie zaskoczony, poza może jednym, którego oczywiście nie zdradzę. Ale, o dziwo, to nie stanowi specjalnego mankamentu, jak to się może wydawać na pierwszy rzut oka. Ważne, że ma sens, nie jest jakoś pełna dziur logicznych, wszystko jest ładnie wyjaśnione w przystępny sposób. Nie jest to specjalnie ambitna fabuła, ale ten cykl nigdy też z niej nie robił swego głównego atutu.

To co zawsze stanowiło o sile „Underworlda” to czysta, nieskrępowana jakąkolwiek cenzurą akcja i sporo posoki, wnętrzności i różnego rodzaju broni. Tutaj nie oczekujcie zmiany. Seria trzyma się wyznaczonego kierunku i nie zbacza. Oczywiście, teraz głównie zobaczymy miecze, kusze i pazury, tudzież kły zamiast zębów, co stanowi miłą dla oka odmianę. Jest kilka naprawdę dobrych pojedynków czy scen batalistycznych, więc ich miłośnicy nie powinni być zawiedzeni. Sceny te są też dobrze zrealizowane.

Ogólnie rzecz biorąc, w porównaniu do poprzedniczki wszystko jest tu zrealizowane lepiej. Wszystko ogląda się przyjemniej, może oprócz sceny erotycznej, która w tej części jest jakaś udziwniona w niepotrzebny sposób. „Underworld” potrzebował skoku jakościowego i, po słabszej „Ewolucji”, dostał go w wielu aspektach. „Bunt Lykanów” daje nadzieję serii na odbicie się i otrzymanie porcji zaufania widzów na kolejne części. Czy z tego skorzysta? Tego dowiecie się z następnego tekstu, w którym ocenię „Przebudzenie”.