czwartek, 28 maja 2015

Mały świat wygrywa z dużym ciąg dalszy.

W trakcie junty wszystko w Somalii zostaje znacjonalizowane. Plemiona z jakich wywodzą się obywatele zyskują na kolosalnym znaczeniu, w kwestii możliwości pracy w sektorze państwowym. Niektóre z plemion zostają kompletnie zdegradowane, i pozbawione możliwości zatrudnienia. Rozpisany zostaje nowy somalijski język. Szkoły wyższe i licea zostają zamknięte, aby studenci i uczniowie mogli uczyć zasad gramatyki ,i słownictwa wszystkich, wliczając w to ludy koczownicze. Zaczynając powstawać kołchozy. Siad Barre marzy o gospodarce podobnej do tego co mamy obecnie w Chinach. Oczywiście Somalia nie ma warunków, aby powstało coś podobnego, i do starych problemów tego kraju dochodzą nowe. Niezadowolenie z pomysłów nowego przywódcy rośnie nawet wśród jego ludzi. Do buntu ludność Somalii dodatkowo podburza organizacja z sąsiadującej Etiopii o nazwie Derg. Ich celem jest destabilizacja kraju, i rewanż za przegraną wojnę. Ostatecznie dochodzi do wybuchu wojny domowej, w trakcie której usunięty z władzy zostaje Siad Barre.

Najsilniejszą pozycję wśród chaosu chętnych do rządzenia krajem uzyskuje Farah Aidid (ma on w swoich rękach najważniejsze miasto Mogadishu) . Jest to też w dużej mierze zasługa Osmana Ali Atto, który finansuje działania lidera, oraz szerzy propagandę. W kraju pomimo nowej polityki rolnej szerzy się głód, powszechnieje za to dostęp do broni, i to na skalę masową. Łatwiej przeciętnemu Somaliczykowi zdobyć MP5 niż bułkę. Dodatkowo Aidid kontroluje porty i przechwytuje żywność od organizacji humanitarnych typu MCK(Międzynarodowy Czerwony Krzyż). Umiera z głodu około trzystu tysięcy ludzi. ONZ interweniuje i wysyła dwadzieścia tysięcy żołnierzy, i pod ich osłoną zostaje rozdany prowiant. Sytuacja zostaje opanowana. Aidid czeka na wycofanie się żołnierzy. Korpus pokoju zostaje. Nasz przywódca w tym momencie wypowiada wojnę Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednoznaczną oznaką jego zamiarów jest dosłownie wyrżnięcie 24 palestyńskich żołnierzy w zastawionej wcześniej zasadzce, oraz grożenie personelowi z Ameryki.

Późnym sierpniem ONZ reaguje wysyłając żołnierzy Rangers, oddział  Delta Force, oraz korpus SOAR. Celem jest usunięcie Aidida od władzy przy użyciu wszelkich dostępnych środków, w tym zabójstwa. Operacja jest zaplanowana na trzy tygodnie. Dowodzenie nad całą operacją zostaje przekazane generałowi Willamowi F Garrisonowi. Sześć tygodni po terminie Waszyngton zaczyna się niecierpliwić. Jedynym sukcesem jaki udaje się uzyskać wojskom misji stabilizacyjnej jest wkroczenie na teren Mogadishu i kontrola większej części cywilnej miasta. Za swoją bazę wojska pokojowe obejmują one stadion piłkarski. Całe centrum Miasta zwane rynkiem Bakara jest w dalszym ciągu w rękach przywódcy. Po kilku dniach udaje im się złapać Atto, który jednak nie wykazuje chęci współpracy. Pomimo wysokiej nagrody pieniężnej za Aidida, nikt nie chce dać nawet wskazówki co do miejsca jego przebywania.

Ostatecznie Garrison decyduje się jeszcze bardziej osłabić pozycję Aidida wysyłając Delte Force i Rangers aby pochwycili liderów jego milicji. Przechwycenie i powrót miały trwać 30 minut, trwało ostatecznie około 12 godzin. Kompletnie została niedoceniona siła militarna, i liczba cywili zorganizowanych w milicję somalijskiego dyktatora. Zdołali oni zestrzelić 2 helikoptery klasy Black Hawk( głównie transportery powietrzne małych sił piechoty, ale uzbrojone w działa obrotowe o potężnej sile na bokach). Walki partyzanckie zdołały rozsiać Rangers i Delte po mieście zmuszając ich do obrony w kilku punktach, przygważdżając siłą ognia. Oficjalne statystyki mówią o 19 zabitych po stronie Amerykańskiej i około 1000 Somalijczyków, w tym cywilów.

Zdesperowane siły USA wycofały się z Rynku Bakara, ewakuując się w opancerzonych samochodach korpusu ONZ, wezwanych przez generała na pomoc. Garrison wziął na siebie pełną odpowiedzialność za skutek tego ataku i wojska zostały wycofane.  Ironicznie Aidida zamordował jego prawa ręka - Atto. Doszło do strzelaniny pomiędzy siłami jednego i drugiego w trakcie której pierwszy został postrzelony, i zmarł w trakcie operacji rany postrzałowej, na skutek ataku serca. Generał amerykański po usłyszeniu tej wiadomości przeszedł na emeryturę.

środa, 27 maja 2015

Mały świat wygrywa z dużym część pierwsza

Dziś krótki wstęp do jednej z postaci historycznych, która jest mało znana światu, z takiego powodu że nie lubią o niej wspominać Amerykanie. Czego się wstydzą ? Co chcą zamieść pod dywan ? Do ostatecznych powodów dojdziemy w następnej notce. Dziś poznamy człowieka który do tego wszystkiego doprowadził a mianowicie Mohammed Farah Aidida.

Urodził się on w Somalii, która należała wtedy częściowo do Włoch(mówimy o czasach kolonialnych) w roku 1934. Edukował się w Rzymie i Moskwie. W stolicy Rosji odbył swoje zaawansowane szkolenie militarne, w którym nauczani byli najlepsi oficerowie Paktu Warszawskiego i jego sojuszników (Akademii Wojskowej Frunze). Potem służył jako policjant na terenie kolonii. W okresie post kolonijnym służył w Narodowej Armii Somalii. W 1969 kiedy doszło do zabójstwa rządzącego ówcześnie prezydenta Abdirhasida Ali Shermake, (jego syn był premierem) przez  Mohameda Sieda Barrę (on przejął władzę po tym zamachu stanu), Farah Aidid służył jako jeden z oficerów, w głównej jednostce armi puczu, który przebiegł bezkrwawo. Trwał tam ustrój który nazywamy juntą (czyli łączenie funkcji wojskowych z rządzeniem krajem, często likwidacja partii politycznych, wojsko jako policja, dystrybutor żywności, jest też głównym wsparciem politycznym i siłą nacisku -  dziś Tajlandia jest tak rządzona) Szybko jednak poprzez swoją buntowniczą postawę, i niezadowolenie z metod rządzenia swego przywódcy został zdegradowany, a następnie skazany na karę więzienia. Po sześciu latach został wypuszczony, aby dowodzić oddziałami podczas wojny z Etiopią, o sporny region Ogadenu. Przez tą służbę swoiście odpokutował swą wcześniejszą postawę i służył jako prezydencki doradca oraz ambasador Indii. Ostatecznie dostał posadę służby szefa wywiadu swego kraju.

Z tym zostawiam was na jutro. Jutro przedstawię wam wydarzenia kiedy to Farah Aidid zostaje prezydentem swego kraju, i wkracza duży świat w "małą somalijską rzeczywistość".


poniedziałek, 25 maja 2015

Duża dziewczynka rośnie i dostaje większe noże.

Dziś recenzja Drugiego tomu cyklu o Celenie a mianowicie "Korona W Mroku"  pióra Sary J.Maas. Jest to pozycja wyraźnie lepsza od pierwszej częsci , i to już od samego jej początku. Wiele elementów składowych w niej poprawiono, rozwinięto.

Zacznijmy od bohaterów. No Pani Saro, nareszcie oni znaleźli się na jakimś poziomie, i przestali być aż tak bardzo schematyczni. Postęp jest wyraźny tutaj i go widać. Nabierają oni w końcu jakiś charakterów, rozwijają się, i dojrzewają i to cieszy. Celaena także utrzymuje poziom a można powiedzieć wręcz, jeszcze go śrubuje do granic możliwości. Nasza protagonistka przeistacza się w swoistą Victorię Szabo. Mam nadzieję tylko, że nie skończy jak węgierska agentka. Naprawdę wysoko sobie stawia poprzeczkę autorka na kolejne tomy.

Akcja też jest lepiej zawiązana, prowadzona, i rozwiązana. Staje się mniej nastawiona na walkę, pojedynki. Rozgrywki między bohaterami stają się bardziej polityczne, tajemnicze, konspiracyjne. Przez to są ciekawsze, bardziej oparte na relacjach międzyludzkich, niż na umiejętnościach fechtunku. Te zabiegi powodują, że drugi tom wciąga jeszcze bardziej niż pierwszy. W powieści znajdziemy też miejsce na oddech fabularny, i są one też bardzo umiejętnie wplecione, i poprowadzone przez Sarę.

Styl dalej jest arcy - młodzieżowy i nie łamię się, nie wychyla nawet na moment. Przez to głębia tych zagrywek o władzę traci. Wymagający, dorośli czytelnicy mogą je uznać wręcz za groteskowe, ale to nie do nich jest adresowana ta książka. Ciężko to więc uznać za jakąś znaczącą wadę utworu. Czyta się to wszystko szybko i przyjemnie, nie zatrzymując się na chwilę, aby zrozumieć wszelkie zawiłości typu kto z kim i gdzie.

Trzeba też przyznać jest kilka momentów, gdzie książka kompletnie zaskakuje. Bohaterowie nie są też nieśmiertelni, i dobrze budowane napięcie sprawia że śledzimy z zapartym tchem ich losy,  ciekawi rozwiązania sytuacji. Za takie zabiegi autorka dostaje ukłon z mojej strony.

Świat przedstawiony zostaje właściwie w tym samym miejscu w którym był. Nie zanotowałem jakiegoś postępu w tym aspekcie. Dalej zamek jest centrum wszystkiego i tam się dzieje zdecydowana większość akcji. Zostaje dodanych kilka pomniejszych lokacji, ale nie wyróżniają się one na tyle, aby zwrócić na nią większą uwagę.

Czego można się przyczepić w dziele pisarki ? Dalej  bohaterowie mają trochę do nadrobienia mimo wszystko, pomimo zauważalnej poprawy. Są też rzadkie momenty gdzie książka się trochę dłuży, i podirytowani czekamy na to co się będzie działo dalej. Ale to wszystko to gruncie rzeczy czepianie się.

Podsumowując, jeśli sięgnęliście już po pierwszy tom cyklu i wam się spodobał, nie ma najmniejszych przeciwwskazań, aby nie przeczytać drugiego. Jest on po prostu lepszy, pod wieloma względami. Jestem ciekaw jak będzie wyglądał trzeci tom. Wiem jedno ja na pewno go przeczytam, i go tutaj opiszę jak tylko znajdzie się w mojej kolekcji.


niedziela, 24 maja 2015

Rzeka śmierci znajduje swoje ujście.

Jestem świeżo po lekturze dzieła wieńczącego trylogie "Stare Królestwo" Gartha Nixa czyli "Abhorsen". Od razu na wstępie to powiem. Jest to moim skromnym zdaniem świetna powieść, najlepsza część trylogii moim skromnym zdaniem, choć sądząc po innych recenzjach jest to kontrowersyjna opinia.

Zacznijmy od rzeczy która mnie zaskoczyła bardzo pozytywnie, otóż styl nabiera dojrzałości wraz  z bohaterami, tego nie odczuwa się od razu, ale wraz z biegiem wydarzeń, kiedy to sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna, styl się do tego dostosowuje i staje się dynamiczniejszy, poważniejszy. Akcja skupiona jest dalej wokół Lireal, ale obok niej rośnie nam kilka innych postaci, które zasługują na uwagę i rzeczywiście potrafią ją utrzymać na sobie. Nie ma jakichś słabych, niewyróżniających się jednostek w książce i za to moje słowa uznania dla autora.

Fabuła jak już wspomniałem rozwija się szybko. Sytuacja zmienia się co chwilę i bohaterowie reagują na nią swoimi decyzjami. Pewne ich decyzje mają też swoje tragiczne konsekwencje. Zdarza się im też popełniać błędy co ich przybliża wymiarowi ludzkiemu i nie robi półbogów mających władzę nad śmiercią. Cały czas oś wydarzeń stanowią Abhorsenowie i Śmierć, dochodzą do tej plejady nekromanci i duchy. Naprawdę sporo ciekawych rzeczy dzieję się w 3 tomie.

Świat zostaje bardzo wzbogacony o kilka elementów wyjaśniających wiele aspektów z poprzednich tomów. Tutaj ogromny plus dla Gartha że nareszcie wiemy jak działają niektóre rzeczy, dlaczego działają i w jakich warunkach. Wiele tajemnic zostaje rozwiązanych. Dowiadujemy się kim były niektóre postacie i jakie pełniły role. To co mnie irytowało w drugim tomie. Tutaj jest mi podane na tacy i to cieszy.

I najważniejsze poznajemy wizję ostatecznej śmierci u autora i trzeba przyznać jest ona niesamowicie intrygująca. Byłem niesamowicie ciekaw jak to zostanie rozwiązane i czegoś takiego się nie spodziewałem.

Wady końca trylogii ? Trudno się też oprzeć wrażeniu że autor bardzo przywiązał się do swoich bohaterów i właściwie nic złego się im nie dzieje pomimo tego ogromu zagrożeń jakiemu stawiają czoła.Pisarz pomimo tego że pisze dużo o wydarzeniach dziejących się post mortem, boi się chyba nożyc Atropos, aż za bardzo. Ale potrafi to zręcznie napisać, i jest kilka momentów, gdzie nie jesteśmy pewni czy jednak wszyscy wyszli z opresji cało.  Wydaje się też  zapomnieć o jednym z zagrożeń. Jego los nie jest do końca wyjaśniony, a że jest do definitywny koniec historii, jest to dość zaskakujący zabieg.

Podsumowując naprawdę dobry kawał lektury od Nixa. Rzadko się zdarza żeby kolejny tom był lepszy od poprzedniego, a to jest ten przypadek. Jeśli przypadły wam do gustu poprzednie części, ta zdecydowanie was nie rozczaruje. 




czwartek, 21 maja 2015

Dlaczego dziewczynki nie powinny się bawić dużymi nożami ?

Dziś wracamy do tradycji małej tego bloga i będzie to recenzja. Pozycją, która wzbudziła we mnie chęć pisania tego tekstu jest Szklany Tron Sary J. Maas. Ustalmy sobie jasno, że odbiorcą tej powieści jest młodzież. Nie jest to powieść dla dorosłych, pełna brutalności, dojrzałych dialogów, polityki, czy wyuzdania. Jest to lektura, która ma dostarczyć przyjemności na parę nocy dla tak zwanych young adults, i jako taka sprawdza się w swej roli.

Bohaterką powieści jest Celaena. Jest to nastoletnia dziewczyna, która ma już swoją historię, mimo swego młodego wieku. Większość zdarzeń dziejących się w książce przebiega z jej udziałem bezpośrednim. To ona jest ich centrum, i jej wybory będą miały duże znaczenie dla tego jak rozwija się fabuła utworu.

Jest ona bohaterką trzeba przyznać niebanalną. Jej perypetie szybko wciągają i w pewien sposób troszczymy się o nią , życząc jej jak najlepiej. Przeczytamy kilka wręcz genialnych scen z jej udziałem, przy których nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Znajdziemy też kilka momentów bardzo dramatycznych, gdzie byłem bliski wzruszenia. Protagonistka ma wiele twarzy, co dodaje jej złożoności i atrakcyjności, ale przede wszystkim jest dziewczęca i autorce nie udaje się tego zamaskować, co nie przeszkadza, a dla mnie osobiście potęguje sympatię do niej.  Ogólnie bardzo dobra kreacja Celaeny.

Niestety pozostali bohaterowie na jej tle są po prostu bladzi. Sztampa, sztampą pogania i to od momentu ich wprowadzenia. Są momenty, kiedy te osobniki potrafią powiedzieć, tudzież zrobić coś innego niż się po nich można spodziewać, ale są one bardzo rzadkie. Na szczęście jest nasza dziewczyna z nożami wspomniana akapit wcześniej, która ratuję całą sytuację. A, przypomniałem sobie,  oprócz niej jest też inna kobieta w powieści, która dla mnie wywołuje nieodparte skojarzenia z postacią Boudiki. Ona też wywołuje zaciekawienie odbiorcy.

Fabularnie książka jest napisana solidnie. Ogólnie można mniej więcej przewidzieć rozwój wydarzeń, i zdarza się, że ta wizja się sprawdza, ale autorka potrafiła wpleść kilka naprawdę niespodziewanych zwrotów akcji i to się chwali.Jest to dobra zapowiedź też na kolejne tomy. Można ten potraktować jako swoisty wstęp na wielu płaszczyznach do tego co się będzie działo i jak się to wszystko rozwinie w kolejnych.

Książka jest napisanie wybitnie młodzieżowo i to bije z jej każdej strony. Dialogi są napisane w ten sposób, styl który jest konsekwentnie trzymany przez autorkę, także to uwypukla. Nie przeszkadza to w żaden sposób, w pozytywnym odbiorze utworu. Wręcz przeciwnie, czyta się go lekko, przyjemnie,  pędząc przez jego karty niczym Mercury niosący wiadomość.

Świat przedstawiony, też nie jest specjalnie odkrywczy, ale to nie znaczy że jest zupełnie skazany na porażkę. Mamy mapkę całego świata, ale poruszamy się po małym fragmencie całokształtu, bo właściwie ograniczymy się do jednego miasta. Stolica państwa Adarlanu mówiąc konkretnie staje się areną działań. Najbardziej intrygującym w niej miejscem jest Zamek Królewski, który jest zbudowany z niezwykle wytrzymałego jak się okazuje szkła(co ciekawe nie jest tam piekielnie gorąco). Reszta naszego areału nie odbiega od tego co znamy z reszty tytułów fantasy. Mamy ulice, domy, targi, magazyny i tak dalej. Ogólnie rzecz biorąc ten nasz szklany ewenement z dużą skutecznością nadrabia za całą resztę świata, której nie znamy.

Ogólnie odbiór książki jest bardzo pozytywny. Nie jest to dzieło wybitne, ale też szybko nie wymaże mi się z pamięci. Zaciekawiło mnie na tyle że od razu głodny wrażeń rzuciłem się na drugi tom, ciekaw rozwoju sytuacji i losów głównej bohaterki. Jak szukacie czegoś lekkiego na parę wieczorów, albo jeden intensywny polecam.


wtorek, 19 maja 2015

Krótka stymulacja do rozważań.

Dziś bardzo krótko. Pewien sparafrazowany przeze mnie cytat z filmu Matrix Reaktywacja, który zapadł mi w pamięć, a jest dobrą zapowiedzią tego, co zamierzam w przyszłości, miejmy nadzieję niedalekiej tu zamieścić.

 Kto ma czas ? Kto ma czas ? Jeśli nie kontrolujemy w żaden sposób czasu, jak możemy mówić że go w ogóle mamy ?

To tyle na dziś. Możecie się rozejść.

poniedziałek, 18 maja 2015

Kooperacja na mocy paktu, mocy płynącej z kontaktu.

Ten wstęp dla wielu będzie mówił wiele, a dla innych będzie mówił tyle co nic. Dzisiejsza notka będzie o jednym z najważniejszych, myślę wręcz kultowych obecnie zespołów(choć to określenie jest używane w stosunku do wszystkiego ostatnio, ale tutaj się jak najbardziej nadaje) muzyki rap Paktofonika. Jest to trio złożone z trzech raperów (Rahima, Focusa. Magika), którzy zdobyli wyobraźnie mas wydając, wtedy jeszcze jedną płytę, która  w moment okazała się kamieniem milowym w polskiej twórczości tego typu.

Co w niej takiego niezwykłego ? Przede wszystkim było to pokazanie, że w naszym języku też da się tworzyć taką muzykę, i że będzie ona na poziomie. Był co prawda Kaliber 44, który też przecierał ścieżki przyszłym twórcom, ale był on cięższy, bardziej wymagający. W Paktofonice ten przekaz był dla każdego, był prostszy, a przy tym mocny, trafny i bardzo autentyczny. W pewnym momencie wielu się z tymi tekstami identyfikowało, rymowało do siebie, śpiewało na przerwach, albo w pracy zależnie od wieku.

Można wyraźnie rozróżnić chłopaków i to też była ich zaleta. Bardzo różne zwrotki składające się jednak w sensowną całość. Magik był najbardziej liryczny, filozoficzny, można powiedzieć wręcz momentami metafizyczny. Rahim z kolei przyziemny, optymista, skromny. Focus to przede wszystkim technik, skupiał się nie tyle na konkretnym przekazie, co na słowach i rymach, co jednak nie przeszkadzało mu tworzyć wyrafinowanych zwrotek.

Moja przygoda z Paktofoniką nie zaczęła się jak byli oni na szczycie, to jest w moim wieku gimnazjalnym (kojarzyłem jeden czy dwa utwory, bez większych zachwytów), a jak już byłem trochę bardziej dojrzały , a mianowicie w liceum. Wtedy to dostałem Kinematografię i Jej Archiwum od kolegi, abym sobie posłuchał. I wtedy mnie uderzyło że oto słucham takiej prawdziwej perełki. Już wtedy płyty te były słabo dostępne i czekałem, i czekałem.

Po wielu wielu latach pojawił się film Jesteś Bogiem. Wtedy już znałem większość tekstów praktycznie na pamięć i jak tylko pojawiał się utwór to razem z "ekranem" rymowałem, czym denerwowałem pewnie kolegów  przeszkadzając im w seansie, ale nie mogłem się powstrzymać. I dotarło do mnie że ten przekaz wcale się nie zestarzał. Dalej jest w tych tekstach, wystarczyło tych piosenek jeszcze raz posłuchać. A co najważniejsze przez te wszystkie lata, rymy dalej były w pamięci.

Ciężko się przyczepić czegokolwiek. Nie wszystkie piosenki na płycie są aż tak genialne i zapadające w pamięć, ale na pewno nie ma utworów słabych. Wszystkie są na wysokim poziomie i nie znalazły się na tych płytach przypadkiem. Część z nich weszła na pewno do kanonu polskiej muzyki rap. Nie da się myślę przejść obok nich obojętnie.

Każdy szanujący się współczesny raper musi twórczość Paktofoniki. Na pewno zmienili oblicze tej muzyki, jej odbioru przez masy nieodwracalnie. Niewiele jest takich artystów.

Odkąd od soboty mam w posiadaniu te dwie płyty o których mowa wiedziałem że ta notka musi powstać. Układałem ją długo, aby jak najlepiej oddać to czym dla mnie jest PFK. Mam nadzieję że choć częściowo mi się udało. Po późnym powrocie w niedzielę słuchałem Kinematografii bez przerwy i słucham dalej. Przerwą była tylko praca. Więcej słów nie trzeba.

Pozdrawiam. MC Kazik.
 

czwartek, 14 maja 2015

Utopia i Armageddon w jednym.

Dziś postanowiłem podejść do notki trochę inaczej. Zerwałem z tradycją recenzji wyraźnie jak za chwilę się przekonacie.

Obudziłem się z pewną myślą i ta myśl rozwinęła się w wizję, która nie dała mi spokoju na resztę dnia. Naturalnym pytaniem zdaje się o treść tego przywidzenia i oto ono.

Swego czasu dużo mówiło się o możliwości kolonizacji Marsa. Teraz jest grupa ochotników w jedną stronę, którzy będą próbować się tam osiedlić i przeżyć w tamtejszych warunkach. Załóżmy na potrzeby wizji że im się udało i powstała jakaś prymitywna osada i tak dalej. I teraz rządy różnych państw postanowiły że wyślą elitę swego naukowego przede wszystkim społeczeństwa, aby jak najbardziej stymulować rozwój osady. Aby jak najszybciej zrekultywować ziemię tak, aby się nadała pod uprawy i siew późniejszy itd itd. Pojechała tam śmietanka z wielu narodów, kultur, religii, płci(teraz jak wiemy jest ich wiele nie tylko dwie). Wyobraźcie sobie teraz że koloniści zostali odcięci od łączności z Ziemią na skutek  powiedzmy nasilenia promieniowania kosmicznego.

I teraz zaczyna się właściwa część wizji. Co się dzieje z Ziemią bez elit społecznych i geniuszy ? Co się dzieje z kolonistami. Czy obie strony rzucają się do przywrócenia łączności ? Czy próbują sobie radzić same ?

Popatrzmy wpierw na elity. Przykładowo jest ich tysiąc, równomiernie  jeśli chodzi o płeć biologiczną. Jakie społeczeństwo by oni utworzyli ? Stworzyli by jedno Państwo ? Czy próbowali odtworzyć to co znają z Ziemi ? Stworzyli by nowy ustrój jeśli tak to jaki ? Lepszy niż demokracja ? Stworzyli by kasty monarchii, i innych ustrojów w zależności od preferencji ? Może utworzyli by wspólne forum gdzie każdy specjalista miałby głos i próbowali rozwiązywać problemy wspólnie, zakładając że łączność jest zerwana permanentnie. Byłyby tam pieniądze, podatki, waluta ? Wprowadziliby eugenikę i próbowali mieszać specjalistów tak aby utworzyć maksymalnie idealne pokolenie ? Aby cały czas powiększać potencjał intelektualny ? Czy opieraliby się tak, jak w przybliżeniu jest teraz, na emocjach i instynkcie przede wszystkim, jeśli chodzi o związki ? Powstały by szkoły ? Czy królowałby system nauczania w domu skoro sami byliby specjalistami ? Religijnie podejrzewam nic by się nie zmieniło. Dalej by wyznawali to co znają z Ziemi. Pytanie jest czy chcieli by konstruować świątynie. Zakładam że byłoby to zadanie drugorzędne. Wpierw musieliby rozmnożyć zwierzęta, zasiać rośliny, założyć stawy,  stworzyć coś na kształt szpitala i cmentarza.

A co z Ziemią ? Upadek ? Degeneracja ? Anarchia ? Bez przywódców, bez elit. Rządy głupoty ? Niszczenie ziemi ? Brak rozwoju aż do kompletnego wyczerpania zasobów ziemskich. Anihilacja cywilizacji. Chaos nad którym nikt ani nic nie próbuje zapanować bo nie ma wymaganych kompetencji ani inteligencji. Powrót do kamienia łupanego ? Jak zapowiedział Einstein mówiąc o 4 wojnie światowej. A może jednak to wszystko by się jakoś ostało, znalazłby się ktoś odważny, tylko kto ? I czy w ogóle by tego nowego przywódcę respektowano ?

Wiem że to wszystko jest bardzo uproszczone i nie można tak po prostu zapakować całej inteligencji tego świata do jednej wielkiej rakiety i wysłać na marsa, ale sama wizja czegoś takiego z punktu widzenia nazwijmy to futurystycznego mnie wciągnęła.

Byłoby mi bardzo miło abyście podzielili się własnymi wizjami tego co byście widzieli w takim rozwoju wydarzeń. Piszcie w komentarzach, czy gdziekolwiek wam pasuje.

Koniec i bomba, kto czytał ten trąba cytując klasyka.




środa, 13 maja 2015

Elantris, czyli Chichén Itzá w wydaniu fantastycznym. Magnum Opus Brandona Sandersona ?

Dziś opowiem wam o Elantris. Na początku było to miasto wielkie, wspaniałe, szczycące się poziomem życia, kulturą. Nie każdy mógł tam trafić tylko garstka tych, którzy dostali ten dar wraz z czystym zrządzeniem losu. Przeciętni obywatele też mieli prawo wstępu, prosili oni Elantrijczyków o błogosławieństwa, leczenie, zaklęcia na wiele różnych przypadków życiowych. Wszystko to trwało w pięknej harmonii aż nagle się zaczęło psuć. Nikt nie wiedział jak i dlaczego, czary przestały działać, mieszkańcy zaczęli brzydzieć i starzeć o wiele szybciej niżby chciała natura. "Wypadek" decydujący o trafieniu do Utopii stał się z miejsca przekleństwem zamiast błogosławieństem. W ten świat upadającej wielkości trafia protagonista powieści książe Raoden.

Do Elantris zachęciła mnie jakaś pomniejsza recenzja w małym czasopiśmie zgarniętym w Empiku. Nawet nie wiedziałem wtedy na co się porywam. Przeczytanie tej recenzji było jak trafienie na ergosferę czarnej dziury, przeczytanie pierwszych 160 stron jak horyzont zdarzeń. Potem wsiąkłem aż do samego zakończenia (czytaj osobliwości) i wyszedłem po drugiej strony w zupełnie innej czasoprzestrzeni, w kompletnie nieznanym rejonie wszechświata. To jest siła oddziaływania tej książki zobrazowana w tej jakże barwnej, metaforze.

Elantris za sprawą jezyka i stylu autora ma bardzo dynamiczną strukturę. Tam nie ma momentu na oddech, wszystko się dzieje natychmiast, w wielu miejscach jednocześnie. Na szczęście wszystko to jest przedstawione w kolejnych rozdziałach, logicznie ułożonych i nie jest to zapis kompletnie chaotyczny. Łatwo się połapać w tym wszystkim, ze względu na granice jakie są wyraźnie postawione. Nie przeszkadza to w połykaniu kolejnych porcji książki. Nie mogłem się od niej oderwać i przede wszystkim nie chciałem. Akcja pędzi bezustannie aż do grand finale i na szczęście obyło się bez deus ex machina.

Bohaterowie - nie wiem czy zdążycie się przyjrzeć ich kreacji tyle się tam dzieje, ale napisani są naprawdę dobrze. Nie wybiegają może jakoś wybitnie od schematów, ale tak do końca się też w nie nie wpasowują. Nie są oni obiektem wokół których kręci się fabuła głównie. Są jednym z elementów składowych całości.

Świat w którym dzieje się książka to właściwie jedna wielka metropolia, której dzielnice stanowi Elantris. Sanderson nie rozwija za bardzo swojej alternatywnej rzeczywistości miasta, ale nie ma takiej potrzeby. Rozwinięcie tylko zaszkodziłoby temu co chciał osiągnąć autor. Nie znajdziecie tam wielu barwnych opisów, poza tymi, które opisują to wszystko przed upadkiem.

Czy Elantris ma jakiejś wady ? Przykro mi to mówić, ale po raz pierwszy mogę z pełną świadomością powiedzieć że ciężko się czegoś przyczepić. Nieczęsto się zdarza żebym wchłonął 900 albo więcej stron w jeden dzień. To musi świadczyć o poziomie książki. Jeśli nawet pojawiają się jakiejś błędy to nie wpływają one w żaden sposób na odbiór czytelnika. Czepiając się maksymalnie, aby nie wyszło że to powieść idealna, są pojedyncze literówki, ale kto by na to patrzył. I na końcu mój ulubiony zwrot z powieści, który na długo zostanie mi w pamięci "Idos Domi" !


poniedziałek, 11 maja 2015

A rzeka Śmierci płynie dalej, recenzja tomu Drugiego trylogii o Abhorsenach

Niedawno skończyłem czytać drugi tom wspomnianej trylogii zachęcony pierwszym. Ogólne wrażenie pozytywne aczkolwiek znajdzie się kilka elementów, do których można się przyczepić. Powiem więcej nie tylko można się przyczepić, ale trzeba.

W drugim tomie historia wyraźnie się rozwija. Zagrożenie z pierwszego woluminu, w pewien sposób dalej wisi nad głównymi bohaterami, którzy dojrzewają, i nie są podrostkami. Mają swoje obowiązki, pewne "moce", i odpowiedzialność za sporą ilość istnień. Pojawia się wiele nowych postaci, którzy są młodszą wersją tego co znamy z Sabriel (przynajmniej niektórzy). Mają oni apogea uczucia niemocy, rozterki emocjonalne co jest związane z procesem dojrzewania. Przez to stają się oni bardziej autentyczni.

Jednak autor chyba polubił swoje archetypy i tutaj za to ma minusa. Przydałoby się trochę nowości pod tym względem, przyznam że liczyłem na więcej. Mimo wszystko chce się dalej poznawać ich losy, nie porzucamy ich na pastwę samych siebie.

Fabuła ogólnie jest bardziej skomplikowana, rozwinięta, dalej kręci się wokół konfliktu nekromantów, ale jest tego wszystkiego więcej, wydaje się jako całokształt bardziej dojrzałe. Poznajemy także masę nowych miejsc, świat staje się ciekawszy, pełniejszy. Wszystko to składa się na ogólnie pozytywny obraz książki aż do pewnego momentu, któremu zdecydowałem się poświęcić cały paragraf recenzji, z powodu emocji jakie u mnie wywołał. Co równie ważne wszystkie wątki z pierwszego tomu mają swoje konsekwencje w drugim i są one zaznaczone.

Ta chwila to zakończenie. Jest zbyt oczywistym otwarciem furtki do kolejnego tomu. Nic się nie kończy, żaden wątek zapoczątkowany nie znajduje swego rozwiązania. Dawno nie byłem tak rozczarowany. Poczułem jakby autor bezczelnie zagrał na uczuciach czytelnika, zmuszając go nie zachęcając do sięgnięcia po trzeci tom. Bardzo kontrowersyjny zabieg, który mnie osobiście w tym momencie zniechęcił. Ale z obowiązków recenzenta i jednak ciekawości czytelniczej już dziś zacząłem jego lekturę.

Trzeba też wspomnieć, że styl ani na jotę się nie zmienił. On właściwie nadrabia wiele wad, których możemy uświadczyć podczas czytania. Myślę,  że dla samej uczty czytania słów Nixa, sięgnę po trzeci i ostatni już tom.

sobota, 9 maja 2015

Dziewięć bram i płynąca rzeka śmierci czyli Garth Nix i Sabriel

Sabriel jest to pierwszy tom trylogii która jest najsłynniejszym dziełem australijskiego autora. Opowiada ona o nekromantach, tych dobrych i złych. Jedni z nich powołują do życia zmarłych, którzy służą im jako mięso armatnie, idealni żołnierze, a drudzy się temu przeciwstawiają. Jednym z  magów walczących z takim wykorzystaniem dusz jest Abhorsen, którego życiową misją jest odsyłanie nieumarłych z powrotem w objęcia wiecznego końca. Ma do tego wiele narzędzi, przede wszystkim siedem połączonych dzwonków, z których każdy ma inny skutek na delikwenta. Dochodzi do tego jeszcze miecz i magia kodeksu, która polega na łączeniu poszczególnych znaków, które stanowią podstawę zaklęcia w jeden szczególny, konkretny,skomplikowany twór, działający jak suma znaków składowych. Potrzebna jest duża wiedza  i doświadczenie aby posługiwać się tego rodzaju magią. Sama śmierć w powieści to rzeka. Przy czym daleko jej do Styksu w Hadesie. Jest to rwący potok, w którym nekromanci muszą się zapierać rękami i nogami aby nie wpaść w nurt i w ten sposób wpadać nie w kolejne bramy (których jest dziewięć) i wrócić do świata żywych.

Tytułowa Sabriel jest córką Abhorsena. Jest ona wychowywana i uczona w szkole z internatem razem z innymi dziewczynami gdzie uczą się rzeczy typowych dla współczesnego świata. Jej świat już na samym początku historii wywraca się do góry nogami. Dostaje wiadomość, ale od kogo i jaka jest jej treść dowiecie się z kart utworu.

Świat przedstawiony w trylogii to dwa światy rozgraniczone wyraźnie murem. Jedynym miejscem przenikania się, mieszania obu rożnych rzeczywistości jest strefa przygraniczna , gdzie będzie się działo wiele początkowych wydarzeń powieści. Jeden z tych światów, to jest to co znamy współcześnie: elektryczność, ulice, miasta, a także czołgi, karabiny. Drugi świat po przekroczeniu granicy to średniowiecze z magią, stworzeniami z nią związanymi, wozy, miecze, łuki. Garth Nix uniknął bezładu, i cała ta wizja nie zraża tą mieszanką, a wręcz przeciwnie, przekonuje ona do siebie i wciąga. Chcemy poznawać kolejne miejsca, technologie, zaklęcia.

Bohaterowie powieści trzeba przyznać nie są jakoś szczególnie wyróżniający się od typowych bohaterów powieści fantasy tego typu. Mamy sztampowego młodego rycerza broniącego honoru swego i swej towarzyszki, gotowego bronić Sabriel do samego końca. Jest mentor, ironiczny, kpiący z Sabriel na każdym kroku, ale uświadamiający ją, na każdym kroku jak funkcjonuje ta część świata po przekroczeniu granicy. Sama Sabriel też nie odbiega od tego, co może nam się kojarzyć z nastoletnią dziewczyną.

Fabuła przez to że postacie nie urzekają, też nie wspina się na wyżyny oryginalności. Nie jest aż tak do samego końca przewidywalna, ale niewiele jest też momentów gdzie możemy być zaskoczeni. Ale historia spełnia swoje zadanie i  zdecydowanie wciąga, są momenty niezwykle dramatyczne i parę razy doświadczyłem uczucia zapomnienia i zatracenia się  w książce, za co należą się brawa autorowi.

Na razie traktuje Sabriel niezbyt entuzjastycznie, dlaczego więc w ogóle o niej pisze ? Siłą napędową tej powieści jej styl. To jak została napisana, jej język to sama uczta, istny majstersztyk. Nie ma tam zbędnych zdań, sformułowań, słów nawet. Koncepcja na pisanie jest utrzymywana konsekwentnie od samego początku do ostatnich słów książki. Jaki to styl ? Bajkopisarski przede wszystkim, utrzymany w tonacji młodzieżowej. Nie ma tu jakiś drastycznych bardzo scen, pojęć dla dorosłych. Czyta się to bardzo przyjemnie i ma się wrażenie obcowania z naprawdę przemyślaną literaturą. Może niezbyt ambitną, ale realizującą swe zamierzenia w zupełności.

Podsumowując warto sięgnąć po Pana Nixa gdyż oferuje kilka przyjemnie spędzonych wieczorów przy naprawdę dobrze napisanej lekturze. Nie jest to może dzieło, które będzie się pamiętać latami i dyskutować przez pokolenia, albo opisywać kreację bohaterów, chwaląc ich wniebogłosy, ale na pewno warta jest ona kilku przyjemnych wspomnień .

piątek, 8 maja 2015

Richard Nixon u sterów USA dłużej niż obowiązuje norma.

Jako że obietnica obietnicą, dziś pierwsza rzecz na poważnie, a mianowicie recenzja dzieła legendy komiksu pana Alana Moora Watchmen - Strażnicy. Jest to twór powieści graficznej dość obszerny opowiadający historię alternatywnej rzeczywistości w której nie dochodzi do afery Watergate, nie ma impeachment-u, wojna w Wietnamie kończy się o wiele szybciej.To jest zarys klimatu panującego u Pana Brytyjczyka. 

Przechodząc do meritum na początek to co najważniejsze w komiksie czyli scenariusz. Jest on przede wszystkim wiarygodny, i mówiąc kolokwialnie trzyma się kupy. Wizja Nowego Jorku jak najbardziej przekonuje, i życie w ciągłym napięciu zagrożeniem nuklearnym, z powodu zimnej wojny, jest aż namacalne. W tym świecie pojawia się grupa osób, działająca z własnych indywidualnych pobudek, znana jako Watchmen. Jest to zbieranina indywiduów, którzy postanowili działać przeciw rosnącej przestępczości, pomagać przy wypadkach, katastrofach itp. Działają oni samodzielnie albo w mniejszych grupkach, ustalając swoje działania na cyklicznych spotkaniach. Reakcje na ich pomoc są skrajnie różne. Niektórzy też łączą swoją działalność z rządem, i ponoszą tego konsekwencje. Stają się rozpoznawalni, mają swoje ksywy, bądź też są one im nadane.

Postacie nakreślone przez Pana Alana przekonują, i są niesamowicie różnorodne. Prym wiedzie tu Rorshach, który jest najbardziej rozpoznawalnym bohaterem z komiksu, ale pozostałe persony  są niewiele gorsze. Nie ma tu miejsca na bylejakość czy też schematy,  każda z nich ma wyraźnie zaznaczone motywy, światopogląd, swoją historię. Są to ludzie  dojrzali, ukształtowani przez tą atomową grozę i bardzo konsekwentni w swych działaniach. Autor ma naprawdę słowa uznania ode mnie za ich siłę.

Kolejnym ważnym punktem jest tak zwana kreska, czyli styl rysowania. Jest ona surowa prosta co oddaje klimat powieści i nie przeszkadza w odbiorze. Rysy są wyraźnie zarysowane wokół postaci, co skupia na nich uwagę czytelnika. Od razu wiadomo wokół czego toczy się fabuła utworu. Kolory nie są jaskrawe, przypominają pastele, co ja obieram jako zaznaczenie wyraźne że wiele sytuacji przedstawionych w utworze jest niejednoznacznych moralnie, i to od czytelnika zależy kogo pogląd obierze sobie za słuszny.

Na razie tylko chwalę Watchmenów, a co mi przeszkadza ? Pomiędzy rozdziałami są wstawki służące myślę za wstęp do kolejnego albo przedłużeniem poprzedniego rozdziału. I tutaj słowo myślę jest kluczowe, czasem nie wiadomo dlaczego ta konkretna wstawka się tu znalazła, i czemu ona służy. Można odebrać wrażenie że są to "sztuczne przedłużacze" właściwej treści utworu i można by było bez nich spokojnie się obejść.  Wydaje się również że niektórym postaciom, które mają potencjał poświęcono o wiele mniej miejsca niż im się należało. Jest kilka bohaterów o których chciałbym się dowiedzieć więcej a autor mi to skutecznie uniemożliwił . Rozplanowanie paneli komiksowych na stronie, w kilku wypadkach też mogłoby być lepsze.

Podsumowując Watchmen zasługuje na miano historii kultowej. Jest to świetnie poprowadzona i zarysowana historia, rysunki tylko zachęcają do dalszej lektury. Ma niewiele wad, które tak bardzo nie niwelują przyjemności czytania.

Zdecydowanie polecam.

czwartek, 7 maja 2015

Zapowiedź nie wiadomo czego właściwie, ale brzmi to wszystko fajnie

Jeśli ktoś tu trafił to pewnie zaraz wyjdzie,  bo nie znajdzie tutaj żadnej interesującej treści, przynajmniej tak będzie, w zdecydowanej większości przypadków. Ci którzy zostaną, znajdą tu moje wypociny na przeróżne tematy. Przede wszystkim, myślę, choć może wyjść różnie,  moje przemyślenia na wszystkie tematy jakie przyjdą mi do głowy, recenzje tego co czytałem oglądałem, słuchałem.

Nie znajdziecie tu porno,cycków, mangi, anime, zwierząt w tym kotów. Nie zamierzam zamieszać za wiele zdjęć, filmów, czy muzyki. To ma być blog do czytania, nie do oglądania, słuchania, i wykonywania różnych innych czynności poza czytaniem, możecie sobie wstawiać jakich. Nie wiem czy mi coś przyjdzie do głowy jeszcze słowem wstępu. Jak przyjdzie, to dopisze, jak nie, to musicie się zadowolić tym co jest. Póki co tyle ode mnie. Pierwsza konkretna notka jutro.

 Aha i jeszcze postaram się ze wszystkich sił aby pisać codziennie o czymkolwiek. Może być to notka dwusłowna dosłownie , ale cokolwiek każdego dnia, o ile będę miał techniczną możliwość (czytaj wyjazdy) będzie umieszczane. Jak nie będzie, to też trudno musicie się obejść. Sam jestem ciekaw ile wytrwam przy pisaniu tego wszystkiego tutaj. Póki co chęci są i tego się trzymajmy. Entuzjazm też jest i to jest pocieszające.