niedziela, 27 grudnia 2015

Zstępujęmy do wstępującej Studni, a potem z niej występujemy

Jak możecie albo i nie domyśleć się z tytułu dziś recenzja drugiego tomu cyklu Z Mgły Zrodzony Brandona Sandersona czyli Studni Wstąpienia. Czy moje obawy dotyczące drugiego tomu się potwierdziły ? I tak i nie. Generalnie mogłoby być trochę lepiej, ale i tak jest to satysfakcjonujące nas doznanie literalne.

Zacznijmy od podstawy wszystkiego czyli fabuły. Autor jak wspomniałem w poprzedniej recenzji z tego cyklu zastawił na siebie pułapkę i nie do końca z niej mimo wszystko wybrnął. Zmienia się charakter akcji powieści. Wcześniej było działanie podziemne, skryte. Wszelkie kroki stawiane były ostrożnie z rozwagą. Teraz duża część akcji dzieję się nie w ciemnych zaułkach miasta a w dyplomacji, i wzajemnych porachunkach, sojuszach, układach politycznych. Sporo czasu spędzimy w auli gdzie zostaje zorganizowane coś na kształt średniowiecznej monarchii stanowej. Decyzje tego małego forum mają kolosalny wpływ na to co się będzie działo, co sprawia że są w żadnym stopniu trywialne, i nie da się ich pominąć. Z jednej strony jest to zaleta powieści bo poznajemy bohaterów w innej roli( a niektóre z tych zmian są drastyczne, i co najważniejsze logiczne), a z drugiej można pomarudzić bo te nocne eskapady, ta akcja potrafiły jakoś bardziej wciągnąć. Mnie się to osobiście spodobało w dużej mierze, aczkolwiek czułem pewien niedosyt. Na szczęście nasza Vin nie zostaje tutaj całkowicie pominięta, ma całkiem sporą rolę do odegrania w tym wszystkim. Ona zostaje tym elementem łączącym nas charakterem z poprzednim tomem. Ona szlaja się po nocach i wykonuje działania, których nikt inny by się nie podjął. Dalej zostaje moją faworytą, i raczej nikt jej z tego tronu już nie strąci. A i końcówka oczywiście jest zrobiona tak jak Sanderson nas do tego przyzwyczaił.

Bohaterowie jak już wspomniałem zmieniają się i na dobre im to wychodzi. Żaden z nich, który przetrwał wydarzenia z pierwszej części nie zostaje na nie obojętny. Obecna sytuacja też wywiera monstrualną presję i wpływ na wszystkich i reakcje są przeróżne. Dochodzi też masa nowych postaci, które zdecydowanie zdają egzamin. Łatwo uwierzyć w ich autentyczność. Nie tracą charakteru w żadnej ze scen, do końca przekonując nas do swej wiarygodności. Można się przyczepić że są odrobinę sztampowe, ale są zarysowane na tyle dobrze że w ogóle to nie przeszkadza.

Styl jest dalej mistrzowski. W niczym nie przeszkadza, a wręcz tylko potęguje to co serwuje nam akcja. Sanderson wie jak dobrze zadbać o język, i to widać w każdej scenie tego tekstu. Nie mogłem znaleźć żadnych mankamentów chociaż się starałem żeby znowu nie wyszło że jest idealnie, no ale cóż.

Świat przedstawiony odrobinę nam się rozrasta poza miasto, ale naprawdę niewiele. Wszystko dalej dzieję się w bardzo bliskich okolicach stolicy Środkowego Dominium zwanej Luthandel. Brakuje mi cały czas wykorzystania całej reszty Imperium. Na pewno są tam interesujące miejsca, które tylko czekają aby któryś  z bohaterów się tam wybrał i nam je pokazał. Poznajemy w dialogach generalny obraz wszystkiego ale to nie to czego bym oczekiwał. Allomancja odrobinę się rozwija i dochodzi jeszcze jedna dziedzina nauki równie interesująca, także tutaj autor nie próżnował. Zaczynam podejrzewać że zdecydowanie lepiej czuje magię nasz drogi Sanderson jak lokacje.

Podsumowując jest bardzo dobrze, może nie wybitnie jak w przypadku Z Mgły Zrodzonego bo nie ma może efektu zaskoczenia tak wielkiego i obfitości tego wszystkiego, z systemem magii na deser, ale i tak ciężko wymusić na sobie uczucie jakiegokolwiek zawodu. Jeśli nie interesują was intrygi polityczne możecie już sobie tą serię odpuścić, ale jeśli potrafią one was zaintrygować to nie utoniecie w tej Studni tak jak ja to zrobiłem. Wybór pozostawiam jak zawsze wam czytelnikom.




niedziela, 13 grudnia 2015

Dziś bawimy się w piaskownicy Sandersona metalami

Jestem po lekturze "Z Mgły Zrodzonego" trochę gloryfikowanego przeze mnie tutaj autora Sandersona i trzeba przyznać że mam spory dylemat gdzie tą pozycję umieścić w stosunku do Elantris. Jest na bardzo zbliżonym poziomie, a może nawet lepsza. Także już wiecie że jeśli ufacie mej opinii, a wierzę że tak jest bo inaczej byście tu nie zaglądali, to możecie nawet w tym momencie lecieć go księgarni z pieniędzmi, i brać tą książkę, bo Sanderson był w formię jak to pisał, i to jeszcze jakiej.

Zacznijmy od rzeczy która znów jest świetnie przemyślana i wokół niej się kręci spora część tego co się dzieje w powieści czyli czymś co się zwie Allomancją. Jest to system magii po raz kolejny. W pewnym sensie podobny do tego z Oddechami z Siewcy Wojny, ale ma swoje punkty, które czynią go unikatowym a mianowicie metale, które są w tym wszystkim nieodzowne. Każdy z nich wywołuje określony efekt u tego który je stosuje, albo na ludziach na których ową moc skieruje. Jestem ciekaw na jakiej zasadzie autor je dobierał do konkretnych efektów, bo nie są to automatyczne skojarzenia, przynajmniej w moim wypadku. I ponownie mamy przypadek gdzie magia stanowi niezwykłą zaletę tego co czytamy.

Świat przedstawiony nie jest zbyt bogaty. Znów nawiąże do Siewcy, bo podobnie jak tam wszystko dzieje się w jednym mieście praktycznie poza bardzo nielicznymi wyjątkami, ale tutaj mamy pewną przewagę nad wspomnianym dziełem bo jest mapa i to trzeba przyznać nieźle narysowana, czytelna i wystarczająca. Mamy też rozrysowaną  całą arene zmagań, ale na razie nie ma po co do tego zaglądać, bo wszystkie rzeczy dziejące się poza aglomeracją są ledwo wspomniane i szybko się o nich zapomina. Mam nadzieję że pozostaje miejsca zostaną wykorzystane w przyszłych tomach, i akcja trochę nas poprzenosi w różne regiony Imperium.

Dalej mamy bohaterów. Tutaj nie ukrywam trafił mi się typ który wręcz ubóstwiam i z miejsca ją pokochałem a mianowicie młoda złodziejka. Przynajmniej w takiej roli ją spotykamy po raz pierwszy. Co się stanie z nią potem to sami zobaczycie. Była to moja faworyta od samego początku i kibicowałem jej bezustannie, i się nie zawiodłem. Postać jest napisana rewelacyjnie i przekonywająco w wielu aspektach. Pozostali też są niezastąpieni zwłaszcza Breeze. Jest to pewien pseudo-szlachcic, który ma takie dialogi że nie sposób go nie polubić. Podobny mam stosunek do Hama, on tez wygrał moją sympatię. Ci dwaj wymienieni to jedne z głównych postaci pobocznych ale ich wpływ na każdą scenkę jest niezapomniany. Protagonista poza naszą rezolutną dziewoją niestety trochę zawodzi, jest przynudnawy, ale nie obawiajcie się to jest jednak Sanderson i Keisler nie jest słaby, tylko wymagałbym od tak sprawdzonego autora jeszcze trochę więcej.

A fabularnie jak ? Powiem Wam niesamowicie. Tempo rośnie i spada we właściwych momentach, dodatkowo książka ma swój klimat, w który można łatwo wsiąknąć, i jest przekonywujący. Nie ma na pewno spadków poziomu, wszystko stoi na bardzo wysokim bez zgrzytów, i każe wręcz czytać dalej, i trudno temu głosowi odmówić racji. Nie sposób się oderwać. Mogę nawet się pokusić o stwierdzenie że często nie tylko wciąga akcja powieści, ale wręcz zasysa z niesamowitą siłą.

Dość kontrowersyjnym momentem jest epilog a właściwie doprowadzenie do takiego czy innego zakończenia czyli końcówka. Mam lekko mieszane odczucia co do niej, bo co prawda jest jak na Sandersona przystało epicka do granic możliwości i na to nie mam prawa narzekać, ale kończy się w taki sposób że jestem ciekaw co się stanie w tomie drugim, gdyż może być autorowi bardzo ciężko utrzymać poziom ze względu na to co tutaj się zdarzyło. Mam nadzieję że z tego wybrnie i mnie zaskoczy pozytywnie. Oczywiście już niedługo zabieram się za lekturę Studnii Wstąpienia, i możecie oczekiwać wrażeń jak tylko skończę z tą kontynuacją.

Stylowo no cóż nie zaskoczę was jak powiem nienagannie wręcz. Tutaj nic nie zawodzi. Tradycyjnie mamy neologizmy, lekką kwiecistość, która idealnie się wpasowuje. I to co autor  tej notki lubi najbardziej czyli świetne dialogi, do których wręcz chce się wracać. Momentami aż chciałem "przewijać opisy" aby trafić na jakąś konwersację. A to u mnie bardzo dobry znak, którego dawno nie miałem podczas czytania. 

Podsumowując Sanderson na pewno nie zawodzi, a wręcz przeciwnie, może nawet przeskakuje samego siebie. Naprawdę wdrapuje się bardzo szybko do elit powieści fantasy, i ciężko go będzie stamtąd strącić. Wprowadza masę interesujących pomysłów do gatunku i nieustannie trzyma poziom, który zadowoli wielu podejrzewam nawet najbardziej wymagających weteranów gatunku. Polecam gorąco. Zaryzykuję stwierdzenie że jest to powieść lepsza od tego co teraz czytacie,albo mieliście zamiar czytać. Porzućcie ten zamiar i łapcie Z Mgły Zrodzonego. Na pewno warto.


czwartek, 3 grudnia 2015

Czyżby nowy Brett ?

Dzisiaj wracamy do autora, który ostatnio dominował w moich publikacjach czyli znanego wam dobrze Petera V. Bretta. Jestem świeżo po lekturze drugiej części jego Tronu z Czaszek. I uwaga są innowacje, małe bo małe i o różnym stopniu atrakcji i użyteczności ale są. Co to za innowację zaraz wszystkiego się dowiecie.

Pierwsza rzecz która od razu się rzuca w oczy po otworzeniu pierwszej strony za okładką to mapa. <Tutaj przydałby się dźwięk fanfar>. Ktoś wpadł na to co prawda w dopiero czwartym tomie, ale lepiej późno niż wcale, że może coś takiego by się przydało. Druga sprawa że świat nie jest bogaty i jest tam zaznaczone z pięć punktów na krzyż, ale ważne jest że mamy orientację odległości między nimi i lepsze wyczucie kierunków. Brawa za tą jakże podstawową nowość. Jeśli ktokolwiek z czytelników fabryki ma kontakt dobry z Fabryką Słów może im zasugerować żeby taka mapa była obecna w każdym tomie począwszy od pierwszego w przyszłych wydaniach.

Drugą rzeczą która też się ukaże wam jak zajrzycie tym razem na sam koniec powieści będzie słownik wyrazów używanych przez naszych Muzułmanów, którzy udają że nimi się są czytaj Krasjan. Nareszcie jest zebrany i szerzej wytłumaczony szereg tych neologizmów autorstwa Amerykanina jak się okazuje (przepraszam za Brytyjczyka Panie Brett), i mamy też etymologię tych słów przynajmniej w części przypadków. Brawo po raz kolejny to na pewno tez się przyda, zwłaszcza takim którzy lubią takie sprawy drążyć, przykładowo autor tego bloga.

I uwaga na tym nie koniec trzecią najmniej przydatną innowacją w  gruncie rzeczy ale też w jakiś sposób jest drzewo genealogiczne rodu Jardira. Mamy tam rozpiskę jego dziedzictwa. Fakt że posiada on kilka żon rzeczywiście nie ułatwia sprawy w śledzeniu, ile ma tych pociech młodych, i z kim. Może niektórzy uznają to wręcz za najbardziej przydatną rzecz.

Przejdźmy teraz do rzeczy, które są właściwą oceną książki, czyli oceny fabuły i całej reszty jej treści. W dziele Bretta dzieje się pod samego początku tradycyjnie sporo, u wielu bohaterów w wielu miejscach na raz i tradycyjnie skaczemy rozdziałami z jednej lokacji na drugą. Wszystko to konstruowane i prowadzone jest w niesamowitym tempie i rozwija się to wszystko w bardzo dobrym kierunku.  Trzeba wspomnieć, że jest parę momentów niesamowicie mocnych, które naprawdę wyjątkowo chce się czytać, i które niewątpliwie podnoszą wartość utworu. Rozdziały genezy są tym razem na szczęście skrócone i możemy się skupić na weteranach serii. A właściwie na wszystkich którzy wcześniej stanowili mimo wszystko tło dla Arlena i Jardira.

Cała książka się skupia na pozostałych bohaterach i dobrze jej na tym wychodzi. Sytuacja między dwiema frakcjami jest na tyle napięta, i bogata w szczegóły, że daje to miejsce dla popisu dla wielu postaci na wykazanie się, i rzeczywiście z tej okazji korzystają. Moją ulubioną postacią z tego tomu jest księżna matka Arienne, która ma rzeczywistą władzę w księstwie, i jest mózgiem głównego ośrodka obrony przed muzułmanami. Jej kreacja jest rzeczywiście dobra i wciągająca.

Nie mam co pisać o stylu, bo już dobrze się zorientowaliście jaki jest i jaki nie jest. Brett jest tutaj boleśnie konsekwentny. Moją opinię o nim dawno już znacie więc nie będę się powtarzał.

Teraz muszę wspomnieć o końcówkę tego tomu, która budzi największe kontrowersje. Moim zdaniem jest ona niespójna z całokształtem sagi. Jest co prawda logiczna, i nie ma tam działań kompletnie oderwanych od jakiegokolwiek sensu, ale nie pasuje mi ona do końca. Mam wrażenie jakby Amerykanin chciał zakończyć z pompą, i widział że zbliżał się do zakończenia bez pomysłu, i po prostu napisał to co mu pierwsze przyszło do głowy, albo miał po prostu taką wizję, i rzeczywiście od początku zamierzał tak kwestię rozwiązać. No nic pozostaje nam czekać na piąty ostatni tom sagi i wtedy będziemy wiedzieć na pewno co autor miał na myśli.

środa, 25 listopada 2015

Już nie tylko zabójczyni, a wiele o wiele więcej

Zgodnie z obietnicą zrecenzuję dziś Dziedzictwo Ognia Sary J.Maas czyli trzeci tom jej bestsellerowej serii Szklany Tron. Skończyłem ją wczoraj w nocy, i mam lekko mieszane odczucia w związku z tym czego doświadczyłem z tą lekturą, i o tym wszystkim zaraz wam napiszę. Nie jest wszystko pięknie,różowo i ładnie, ale publicznego ukamienowania też nie będę tutaj uprawiał, ale do rzeczy.

Pierwsze co rzuca się w oczy, jak zobaczycie ten tom w księgarni, i weźmiecie go do ręki to fakt że jest ona objętościowo większa jak pierwsze dwie razem wzięte, i jeszcze trochę jest dodane. I jest to jednocześnie wada, i zaleta tej pozycji. Daje to pole do popisu autorce, wiele rzeczy jest rozwiniętych i wyjaśnionych, pogłębionych w tym te bardzo kluczowe dla fabuły, które do tej pory były owiane tajemnicą. Dowiadujemy się wiele o przeszłości bohaterki, jej życia zanim zaczęły się wydarzenia z poprzednich części. Problem tkwi tylko w tym że przeszłość jest fajna, ale teraźniejszość wyraźnie kuleje przez pewną partię książki.

Celeana nam się psuje. Z silnej psychicznie kobiety, przeżywa nagle każde zdanie, rozkładając je na czynniki pierwsze i lamentując. Powiedzmy że można to chwilę wytrzymać, ale nie kilka rozdziałów. Są momenty że się zbiera, i wydaje się ze z tym koniec,a potem znów jedna wypowiedź jakiegoś bohatera i znów lecimy z koksem. No kobieto, ja Cię nie mogę przeżyłaś tyle, wytrzymałaś wszystko a tu nagle słowa Cię ranią. Psuje mi to strasznie obraz dziewczyny, i  zaczynałem w nią wątpić. Ale na szczęście razem z naszą bohaterką na innych kontynentach i innych miejscach dzieję się wiele, i te fragmenty przekonują do dalszej lektury kiedy ona zawodzi.

O dziwo w tym tomie bohaterowie o mniejszym znaczeniu niż sama protagonistka przejmują po niej pałeczkę, i wysuwają się na pierwszy plan, i im to wychodzi. Chaol czy (zdziwienie moje sięga zenitu) Dorian. Nareszcie Ci dwaj zdobywają charakter, którego mi trochę brakowało, zwłaszcza u księcia. Szkoda że dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale. Co jeszcze lepsze te przemiany wydają się naturalną konsekwencją tego co wymuszają na  nich wydarzenia, więc nie są przypadkowe. Teraz dopiero można te poboczne postacie znieść, i wręcz  z ciekawością o nich czytać.

Stylowo dalej Sarah się bardzo stara(jakie rymy). I to prosperuje, i należy to cenić. Tłumaczenie Marcina Mortki notabene też bardzo udane i nie widzę zgrzytów, potknięć, czy jakichś baboli. Jakiejś pojedyncze pewnie były, ale nie psuje to na pewno przyjemności, a o nią przecież chodzi. Naprawdę jeśli będziecie narzekać na to w jaki sposób została napisana ta powieść, to zupełnie nie zrozumiem waszej oceny. Tu widać na pierwszy rzut oka że autorka się przyłożyła się do niego, i że jej zależało, i kosztowało ją to trochę wysiłku aby dopiąć swego.

Dochodzimy do tego momentu który kompletnie mnie zaskoczył i spowodował że autorka wie jak pisać swoje książki tak aby ludzie chcieli więcej, czyli końcówka. Muszę o niej wspomnieć gdyż jest absolutnie wybitna. Jest epicka jak tylko może być, tak samo dramatyczna, szybka, zmienna, po prostu mogę ją tu opisywać  w samych superlatywach. Dawno nie przeżyłem czegoś takiego jak w tej końcówce. Chyba tylko Sanderson z ostatnich pozycji mógłby dorównać, a może delikatnie przebić aczkolwiek to kwestia sporna. Ona jest po prostu wybitna. Jak do niej ktoś dojdzie, to naprawdę przeżyje na tych ostatnich stronach wiele.

I w tym miejscu trzeba zaznaczyć że zmiana kontynentu wychodzi książce na dobre. Nowy ląd jest ciekawy, zupełnie inny bo mała urbanizacja powoduje że mamy wiele dzikich terenów, które się okazują pełne ciekawych miejsc. Prym wiedzie tu jaskinia, w której znajdziemy coś bardzo intrygującego. Widać że autorka lepiej piszę o terenach otwartych niż zamkniętych.

Trzeba też wspomnieć o wątku, który zostaje zaczęty i wydaje się być jakby "z zewnątrz". Chodzi mianowicie o sabat czarownic i ich przywódczynię, wokół której skupia się autorka czyli Marion. Całość jest jakby oderwana zupełnie od głównej akcji i więzy łączące ją z nią są bardzo cieniutkie. Ale nie znaczy to że nie potrafi on skupić uwagi. Wręcz przeciwnie gdy protagonistka ma słabszy okres, on wysuwa się naprzód i ratuje książkę przed potencjalnym odłożeniem z powrotem na półkę. Jest on naprawdę dobrze poprowadzony i jestem ciekaw co z nim zrobi autorka w kolejnym tomie, który już w drodze.

Podsumowując daje Sarze kredyt zaufania na czwarty tom. Mam wrażenie że objętość tego trochę nam autorce zaczęła ciążyć, i te środkowe momenty są dłuższe niż być powinny i rozlazłe, robiąc nam niepotrzebnie z bohaterki taką rozmiękłą ciepłą kluchę, ale jak mówiłem niespodziewanie pojawia się ekipa ratunkowa z pozostałych postaci. Styl zostaje utrzymany, co jest dużą zaletą w przypadku tej autorki i za to należą się jej brawa. Ale największe słowa uznania za tą końcówkę, to ona stanowi masywny argument za tym że tłumaczona już zapewne Królowa Cieni(tytuł roboczy czwartego tomu) będzie w mojej biblioteczce na pewno może nawet tuż po premierze. Aha i jeszcze jedno płeć piękna, z opinii które przeczytałem zachwyca się przede wszystkim Rowanem. Jeśli któraś mi wytłumaczy dlaczego akurat nim, a nie Dorianem czy Chaolem zwłaszcza z tego tomu obiecuję nagrodę niespodziankę. Tylko niech to będzie wytłumaczenie a nie "bo Rowan jest fajny". To tyle ode mnie na dziś.









sobota, 7 listopada 2015

Muchy,komary,parasyty,wężę,pijawy,jeże,mrówy ....

Wracam po bardzo długiej przerwie, a właściwie lekturze Imperium Czerni i Złota Adriana Tchaikovskiego.  I muszę przyznać jest to powieść którą strasznie ciężko mi ocenić jednoznacznie. Będzie to najtrudniejszy wyrok jaki wydam jeśli chodzi o tego bloga. Ma ona wiele wad, ale cholera mimo wszystko nie skazuje jej na straty i wieczne potępienie, bo jest sporo naprawdę mocno pozytywnych punktów w tej książce, wokół których nie można przejść obojętnie.

Zacznijmy jak stereotypowi przedstawiciele naszego narodu, czyli od tego co jest źle. Zasługuje na te wyróżnienie niesamowicie wręcz naganne tempo tej książki. Boże ile ja razy miałem już jej dość, i chciałem odłożyć w cholerę, ale coś mi mówiło, że jednak nie, że może warto ją dokończyć. Męczy jeszcze bardziej niż Iron Man (wyzwanie sportowe sprawdźcie sobie) momentami, rozwija się jeszcze wolniej niż ja czasami myślę, ale ma w sobie jedną rzecz która karze do niej wracać. Ale do tego przejdziemy zaraz.

Teraz to co jest przeciętnie. Styl się nie wybija, ale też nie razi. Ot tak sobie jest gdzieś obok i nie skupia na sobie uwagi. Wszystko jest zgrabnie opisane i jakoś tam leci do przodu. Zdarzają się naprawdę dobre dialogi, które się nadają na cytaty, ale to raczej rzadkość. Błędów nie ma, także ogólnie rzecz biorąc ten element na minimalny plusik, taki ledwo zauważalny(tyci, tyci)

Czas na ten element, który kazał przynajmniej mi czytać dalej. Krótko i konkretnie mówiąc jest to pomysł do którego się sprowadza cały tytuł i jest to krzyżówka owadów z ludźmi. Mamy tu osowców, mrókowców, żukowców, ciemców, modliszkowców, i można wymieniać tego naprawdę sporo. Naprawdę wyrazy uznania dla autora z kilku prostych przyczyn. Pierwsza rzecz, te rasy są naprawdę zróżnicowane, i co jeszcze ważniejsze mają cechy charakterystyczne, które kojarzymy z danym insektem(osy mają uderzenie żądłem, ale inne niż te które sobie teraz wyobraziliście, to uderzenie magią, żukowce są wytrzymałe, mrówkowce mają zjednoczony umysł, i tak dalej). To naprawdę wciąga poznawanie tych hybryd, ich cech,królestw i tak dalej. Jest to świetna wizja i stanowi, nie boję się użyć tego określenia, główny magnes do przekładania kolejnych kartek w książce.

Fabularnie jest naprawdę dobrze mamy tu wyraźnie zaznaczonych tych złych(choć oczywiście jest w tym wszystkim sporo szarości) w postaci osowców którzy tworzą wielkie imperium, mamy też tych niewinnych, niczego nie świadomych, podzielonych wszystkich pozostałych, którzy nie chcą uwierzyć że osy chcą im zabrać piaskownice i jeszcze zabawki do tego. I nie będą się nimi dzielić i budować razem zamki, tylko raczej rozkażą je budować. Dzieję się ogólnie naprawdę dużo, i nie można narzekać. Jest wiele wątków związanych z ruchem oporu, dyplomacją, i tak dalej, a także sporo relacji interpersonalnych i to wszystko się składa w sensowną całość. Szkoda tylko że te powiedzmy 2/3 powieści jest naprawdę ślamazarne, i po prostu ciężkie w przetrawieniu. Końcówka jest naprawdę dobra, i przeczytałem ją w ciągu jednego dnia praktycznie rzecz biorąc. Ona ratuje tą powieść bez wątpienia. Życzę wam dotrwania do niej bo warto.

Bohaterowie naprawdę dają radę. Nie są wybitni, wpadają w sztampę, ale nie można powiedzieć że są do końca przewidywalni. Potrafią nas zaskoczyć i to niejeden raz. Trudno wyłonić mi jakiegoś lidera, którego losy śledziłem z wypiekami, jak to zwykle robię gdy nie ma wyraźnego protagonisty, ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Bohaterów których wyraźnie bym pomijał,  też nie zauważyłem więc ogólnie uznajmy że ten aspekt powieści trzyma poziom.

Podsumowując naprawdę ciężko mi wydać ostateczny wyrok. Wcale się nie zdziwię jak startując z tym tytułem odłożycie go z powrotem na półkę uznając że to jednak nie to, ale nie chciałbym żeby to tak wyszło, gdyż ta książka naprawdę zasługuje na więcej. To jest już zakończony cykl dziewięciu powieści. Czy sięgnę po drugą ? Jeśli potraktować tą część, jako naprawdę długie wprowadzenie do całej reszty, i teraz sytuacja będzie się tylko rozwijać, to te kolejne epizody mogą być naprawdę na wysokim poziomie, i mam taką nadzieję że rzeczywiście tak jest. Bo jeśli mam znowu psioczyć przez ponad trzysta stron, i się męczyć, to kredyt zaufania starci na ważności. Może po raz pierwszy udam się do jakiejś biblioteki, i spróbuje do tego tytułu podejść w ten sposób, nie wydając na niego pieniędzy. Tymczasem dobrze tu wrócić. Mam nadzieję że kolejne recenzję pojawią się jednak częściej.


środa, 14 października 2015

Siał wojne, zniszczenie,gwałt, zawieje...

Dziś odpoczniemy od Bretta, chociaż mam jeszcze jedną rzecz w jego tematyce do napisania ale zostawię to sobie na inną okazję. Na tapetę trafił do mnie tym razem Sanderson po raz kolejny. Od tego Pana wymagania miałem spore mając w pamięci jego wiekopomne Elantris. Czy chociaż doskoczył do poprzeczki, którą sam sobie wyznaczył tym debiutem ? Zaraz się o tym przekonamy.

Zacznijmy od najbardziej oczywistej rzeczy, czyli od fabuły. Początek jest trochę ślamazarny, średnio zachęcający i trzeba przez niego się przebijać aby dotrzeć do naprawdę dobrych treści. Prolog jest całkiem dobrą co prawda zapowiedzią ale jak trafiamy na pierwsze rozdziały tempo wyraźnie siada i ten progres nie jest obiecujący. Ale jak już przebrniemy i wytrzymamy to wszystko to całkiem sensownie zaczynają nam te trybiki działać. I przy okazji nadają niezłego tempa. To co się dzieje utrzymuje czytelnika w napięciu i nakazuje brnąć dalej czyli wydarzenia spełniają swą rolę. Wszystko to pędzi do ostatecznego zakończenia, które jest jak na Sandersona przystało niesamowicie wręcz epickie, gwarantuje że nie będziecie zawiedzeni. Punkt kulminacyjny jest naprawdę mocny i uderza w nas niczym Mjolnir Thora wgniatając dodatkowo w ziemię.

Kolejną niewątpliwą zaletą jest główny pomysł autora na fabułę. Coś wokół okręcają się właściwie to wszystkie wydarzenia z książki w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Chodzi mianowicie o coś co można nazwać systemem magii oddechów. Oddawania ich i brania co się wiąże z pewnymi korzyściami i stratami. Sanderson opracował pewien zestaw reguł, który sprawia że to wszystko ma sens i jest bardzo interesujące i daje sporo możliwości. Jedynym ograniczeniem jest ilość i wyobraźnia i parę innych mniej istotnych zasad. Jest to rzecz która stanowi bardzo spory plus pozycji i za jej wykorzystany potencjał należą się brawa.

Nie sposób nie wspomnieć też o bohaterach. Jest parę naprawdę dobrych budzących od początku emocje i świetnie napisanych. Moim faworytem i to zdecydowanym jest Bóg zwany Darem Pieśni. Pokochałem tą postać od samego początku. Jak dla mnie to on jest zdecydowanym numerem jeden. Ma bardzo błyskotliwe i cięte wypowiedzi. Ratował niekiedy tą książkę, i powodował że chciałem czytać aby zobaczyć co się z nim będzie działo. Pozostali też wzbudzali u mnie zainteresowanie co prawda ale ten Pan wygrał po prostu deklasując konkurencję.

Dalej świat przedstawiony. Tutaj jak już wspomniałem głównym elementem jest magia. Całość powieści dzieję się praktycznie rzecz biorąc w jednym mieście poza bardzo nielicznymi wyjątkami na początku powieści. Co nie oznacza że to jakaś wada, akcja jest na tyle ciekawa,że to w żaden sposób nie wadzi. Całość ma sens i nie ma sensu wprowadzać lokacji, które nic nie wnoszą i są zupełnie zbędne. W związku z tym nie uświadczymy żadnej mapy, aczkolwiek jakiejś rozrysowanie dzielnic, i innych miejsc by się przydało. Tego mi akurat brakuje, ale da się bez tego żyć.

Stylowo jest typowo dla Sandersona, czyli masa neologizmów, trochę kwieciście ale z umiarem i bardzo przyzwoicie bez zgrzytów poza jednym. Zastanawiam się na ile jest to kwestia tłumaczenia i jego braku synonimów a ile rzeczywiście w tym wszystkim powtórzeń autora, ale jest jedno słowo które notorycznie się powtarza, zwłaszcza w kwestii opisywania ubioru a mianowicie pretensjonalnie, a także różne jego odmiany. W którymś momencie zaczęło mnie ono niesamowicie drażnić, a można powiedzieć wręcz przeszkadzać w czerpaniu przyjemności z lektury. Na szczęście potem wkraczał do akcji Dar Pieśni albo inny jego zamiennik z pozostałych bohaterów i mogłem czytać bezproblemowo dalej.

Podsumowując Sanderson nie przeskoczył tego co sobie wyznaczył. Powiedziałbym więcej nie dorównał dla mnie osobiście do Elantris, które dalej pozostaje w ścisłej, niezagrożonej czołówce książek obowiązkowych. Nie oznacza to w żaden sposób że jest to pozycja słaba, wręcz przeciwnie. Nie zawiedziecie się na pewno. Ale spodziewałem się nie ukrywam trochę więcej i został efekt lekkiego rozczarowania. Ale dalej jest to ten sam autor, co daje nam pewien niezachwiany poziom. Tylko jednak odrobinę niżej od którego byśmy sobie życzyli.

wtorek, 6 października 2015

Co tam Panie słychać na froncie ? A nic Muzułmanie dalej trzymają naszą twierdzę...

Dziś przedostatnia dostępna rzecz dostępna od Pana Bretta a mianowicie druga część Wojny w Blasku Dnia. Dzieję się sporo i sporo dobrego w tym wszystkim się dzieję, czyli ogólnie jest dobrze.
Powiem że ta część bardziej porywa jeszcze jak pierwsza. Praktycznie ją połknąłem. Brytyjczyk nie wraca na szczyty ale trochę się rehabilituje. Na pewno jest w formie.

Fabuła pędzi jak szalona. I na dodatek skupia się wokół dwóch głównych protagonistów tym razem i paru mniej znaczących, ale ciekawych postaciach dlatego jest co czytać, i "dla kogo czytać". Pędzimy przez wydarzenia bez większych refleksji, nie ma rzeczy skomplikowanych, jakiś wybitnych intryg, polityki zagmatwanej, zdrad, spisków i tak dalej. Tutaj kręci się wszystko wokół demonów, run i religii. Dlatego wygląda to  na lekkie  łatwe i przy tym bardzo przyjemne, i takie rzeczywiście jest. Nie trzeba robić żadnych notatek. Wszystko to sprawia że nie jest to pozycja ambitna, ale też do takiej nawet nie aspiruje pomimo zapowiedzi i porównań na tyłach okładek.

Niestety największy mankament, czyli brak rozwoju jako takiego na tle stylistycznym czy świata przedstawionego zostaje. Teraz chyba nawet nie ma prób rozszerzenia, czy też wprowadzenia żadnych innowacji. Po prostu macie fabułę i cieszcie się. No Panie Brett do annału wiekopomnych autorów Pan w ten sposób nie wejdzie. Ale też nie musi. Może rzeczywiście za dużo wymagam, za wiele oczekuję od tej pozycji.

Bohaterowie ciągle się rozwijają to widać, i to cieszy bardzo. Wydarzenia wymuszają na nich ciągłe decyzje na tle moralnym, i nie tylko. Widać także ich konsekwencje w psychice postaci, także punktuje nam tutaj autor tym że dba o to aby to wszystko było uzasadnione i zgodne z tokiem rozumowania, i aktualnym punktem widzenia, i sytuacją w jakiej się znajduje dana persona. Wszystko to jak się mówi gra i buczy. Nie zauważyłem jakichś większych zgrzytów, a przynajmniej nie gryzły mnie one na tyle żeby przeszkadzało mi to w lekturze.

Podsumowując Brett daje nam dalszy ciąg dokładnie tego samego na tym samym praktycznie poziomie. Nie ma tu żadnych rewelacji. Może fabuła wydaje się jakby lepsza. Jest to pozycja obowiązkowa dla tych co cykl się spodobał na pewno. Tych co by oczekiwali czegoś więcej zapraszam na półki z innymi autorami.

poniedziałek, 28 września 2015

Kobiety w świecie islamu... Dalej jesteśmy u Pana Bretta.

Dziś recenzja pierwszej części Wojny w Blasku Dnia dobrze znanego nam Brytyjczyka. Co tym razem nam on dziś serwuje ? Na śniadanie genezę kolejnej postaci niezmiernie ważnej ze swojego ukochanego uniwersum i jak mu to wychodzi ? Zaraz się przekonacie w opisie moich wrażeń.

Ty razem jest to Inevera. Żona Ahmanna w teraźniejszości a w praktycznie całej części pierwszej poznajemy jej historię i to jak dotarła do tego momentu w którym obecnie się znajduje, czyli pozycji pierwszej najważniejszej kobiety w całym Imperium Krasji. Takie postawienie sytuacji skutkuje tym że znamy zakończenie, i wiemy do czego to wszystko dąży. W  związku z tym autor ma do dyspozycji etap "pomiędzy"  aby nas zaskoczyć, i trzeba powiedzieć że Brytyjczykowi to wyszło. Historia nie jest banalna na szczęście, może są dłużyzny momentami, ale można przez nie bez problemu przebrnąć. Jakiś większych zgrzytów na tle logicznym też nie zauważyłem. Parę razów udało mi się także być zaskoczonym, ale to był raczej fakt że mało przekonywająco wyglądają akcje bohaterki w kwestii logiki i moralności zarysowanej wcześniej. Jakoś konsekwencja mi się wszystkiego nie zgadzała, ale to na szczęście rzadkie momenty, i dalej można czerpać przyjemność z lektury w zdecydowanej większej mierze nieprzerwaną.

Ciężko mi mówić o stylu czy też świecie przedstawionym bo dalej nic ale to nic się nie zmienia. Postaci trochę przebywa, i to dość interesujących trzeba przyznać, ale dalej brakuje mi jakiejś świeżości. Nowa perspektywa, i to zupełnie nowa bo to kobieta, wydawałoby się daje pole do popisu i zaskoczenia czytelnika nowym tokiem myślenia, innymi słowami, ale zdaje się że autor z tego nie skorzystał. Ciężko odnotować jakąś zmianę na którymkolwiek polu. Fabuła wciąga niesamowicie to prawda, ale od pozycji aspirującej do miana klasyki jak to się sugeruję oczekiwałbym czegoś więcej. Mamy tutaj szumne porównanie do Pana Georga Martina, ale Martin z każdym tomem coś dodaje(albo raczej odejmuje, ale tak czy siak cały czas są nowe postacie, nowe potężne rody, świat się rozrasta i tak dalej) a tutaj ewidentnie tego brakuje. Jakiegoś rozwoju poza fabularnym, który musi chcąc nie chcąc nastąpić.

Mimo wszystko jest to tytuł, który i tak polecam bo i tak spędzicie parę nocy wciągnięci bez reszty przez wydarzenia dziejące się w powieści. Tylko mam lekko poczucie zmarnowanego potencjału. Ten świat aż się prosi o ewolucje. Są skromne tego przejawy, ale to jeszcze trochę brakuje do pełni szczęścia. Może Brytyjczyk ma po prostu wolniejsze tempo niż bym tego oczekiwał i wprowadza nowe elementy skromnie i powolutku a nie z hukiem. No nic poczekamy i zobaczymy. Ta część zdobyła mnie genezą kolejnej postaci, która okazała się interesująca. Mam tylko nadzieje że Brett nie zrobi z tego jakiegoś swojego patentu i nie będzie pisał kolejnych części na zasadzie. Okej ktoś mi ważny został jeszcze kogo historii nie znamy ? To jest kolejny tom albo przynajmniej jego część. Na szczęście pole do popisu w ten sposób  kończy mu się w bardzo szybkim tempie więc pożyjemy zobaczymy.

poniedziałek, 21 września 2015

Inwazja Muzułmanów... Brzmi jakby znajomo

Dziś po bardzo długiej przerwie, która nawet mnie samego zirytowała i zmusiła do działania wracamy do cyklu demonicznego i naszego kochanego Petera V Bretta. Tym razem oceniamy Pustynną Włócznie a konkretnie jej drugą część. Nie ociągając się z ogólną oceną tom daje radę i naprawdę czyta się go niesamowicie szybko. Teraz przejdźmy do tego dlaczego to tak wygląda.

Fabuła przyspiesza do niesamowitego tempa. Dzieje się naprawdę dużo, akcja skacze nieustannie z miejsca na miejsca, ale nie bójcie się daleko temu do Eriksona i w moment się połapiecie co i gdzie się dzieje. Wydarzenia są wciągające, i zmuszają wręcz do czytania. Są momenty gdzie to wszystko delikatnie nam zgrzyta, i się zastanawiamy nad sensownością wyborów bohaterów, ale są to momenty nieliczne na szczęście. Zwłaszcza że autor często podaje nam motywy na tacy w postaci wewnętrznych monologów. I można im zaufać, aczkolwiek nie bezgranicznie.

Świat przedstawiony się nie zmienia. Nie zostają dodane żadne dodatkowe elementy. Wszystko rozgrywa się na znanych nam terenach albo na ziemiach północnych, albo południowych. W związku z tym nie ma co się rozpisywać akurat na ten temat za bardzo.

Stylistycznie tradycyjnie zostaje tak samo, ale tym razem mi to zaczyna przeszkadzać. Dlaczego ten styl się nie rozwija w żaden sposób ? Ja rozumiem konsekwencje, ale nawet u Lawrenca ten styl ewoluował wraz z bohaterem. Co prawda tam mieliśmy do czynienia z narracją pierwszą osobową, ale nawet w tych monologach postacie używają ciągle tych samych słów. Taki przestój stylowy raz mogę darować, ale to zaczyna powoli mnie drażnić, liczę na kolejne tomy że coś w tej kwestii zmienią. Daje Brettowi póki co kredyt zaufania i tym razem mu daruje.

Bohaterowie trochę się zmieniają cały czas dojrzewając, niektórzy w tym okresie podejmują bardzo kontrowersyjne decyzje, zaczynają w gre wchodzić odruchy egoistyczne i kwestia własnego szczęścia a nie tylko ciągły altruizm. Nie sposób przy tej postawie uniknąć konfliktów interesów w grupie bohaterów i wyraźnie się one ujawniają, ubarwiając w ten sposób karty powieści. Cały czas popełniają też błędy i to nadaje im cechy ludzkie. Brett bardzo się stara aby uniknąć tworzenia Achillesów czy też Heraklesów i rzeczywiście mu to wychodzi.

Podsumowując jest kilka fabularnych zgrzytów w tej części, ale te można łatwo wybaczyć. Natomiast grzechem już nieodpuszczalnym, jest brak rozwoju języka powieści. Można na przestrzeni dwóch tytułów oczekiwać jakichś zmian, a do nich w żaden sposób nie dochodzi. Przynajmniej ja ich nie zauważyłem. Ale żeby było jasne, niech to was nie zniechęci do sięgnięcia po tą część. To jest dalej w każdej mierze dobra lektura. Tylko już nie tak znakomita po prostu jak wcześniejsze partie.




wtorek, 1 września 2015

Wchodzimy do Stambułu, albo czegoś w ten deseń

Dziś recenzja kolejnego tomu z cyklu o demonach a mianowicie Pustynnej Włóczni znanego nam już Petera V Bretta i oczywiście części pierwszej. Dochodzi w niej do trochę ryzykownego zabiegu porzucenia znanego nam świata i wprowadzenia w większości całej plejady zupełnie nowych bohaterów i otoczenia i pokazania genezy jak doszło do tego co się dzieję obecnie teraz w teraźniejszości. Przypomina to trochę zabieg stosowany u recenzowanego wcześniej Lawrenca, i czy jest udany ? Zaraz znajdziemy odpowiedź na to pytanie.

Jak już wspomniałem cała praktycznie ta pierwsza część to porzucenie praktycznie wszystkiego co do tej pory znamy poza niektórymi elementami.  Od razu powiem że miałem momentami uczucie tęsknoty i chciałem przerzucić strony aby się dowiedzieć co się dzieję u czwórki protagonistów, ale było ono bardzo sporadyczne, rekompensowane tym co się dzieje u naszego obecnego bohatera. A jest nim Jardir, który jest swoistym Kserkesem pierwszym znanemu nam dobrze z 300. Cała ta część Pustynnej Włóczni jest poświęcona jego drodze do władzy, i wyborów poświęconych temu aby mieć jej jak najwięcej, i jak możemy się domyśleć nie były to wybory łatwe, i bez konsekwencji. Czyta się to naprawdę szybko i z wielkim zainteresowaniem. Szybko się okazuje że Jardir podobnie jak wódz Persów jest taką marionetką, która momentami ma swoje momenty spuszczenia ze sznurków i wolnej woli, którą lubi coraz to częściej z kolejnymi poziomami władzy pokazywać. To sprawia że ta postać nabiera bardzo szybko kolorów i staje się coraz bardziej interesująca, przynajmniej do kolejnych manipulatorów, którzy się pojawiają w jego życiu.

Dopiero pod koniec wracamy do naszej czwórki niekoniecznie muszkieterów, i dowiadujemy się co się u nich dzieje. Jest to tylko chwila, ale wcale nie czujemy niedosytu, gdyż są to momenty soczyste, pełne akcji i jej zwrotów. I na pewno zachęca to do zagłębienia się w część drugą, która na szczęście zdecydowanie nie zawodzi swą objętością. I trzeba przyznać że to co się dzieje powoduje że główny bohater staje się odrobinę bardziej interesujący co zwiększa atrakcyjność całości, a i pozostali zdecydowanie się nie stoją w miejscu, a wręcz przeciwnie.

Stylistycznie dalej jest to samo. Absolutnie żadnych zmian, co coraz bardziej może się podobać. Na pewno się nie zawiedziecie na poziomie pisania Brytyjczyka. Nie ma tam błędów, a przynajmniej trzeba się ich naprawdę naszukać, aby przyczepić się czegoś konkretnego.Także nie będę się rozpisywał w kwestii tego aspektu.

Świat przedstawiony z kolei jak wspomniałem się zmienia. Wymusza on skojarzenia zawarte w tytule czyli ze światem muzułmańskim, wszystko go tam przypomina od samych początków powieści. Stosunek do kobiet,architektura, stroje, tutuły, kultura - całokształt sugeruje silną inspirację motywami związanymi z sułtanatem (Turcy Osmańcy). Zakładam że historycy znajdą parę nieścisłości co do niektórych spraw związanych z tą otoczką, ale dla nas wygląda to wszystko wiarygodnie i przekonywająco. Mam wrażenie że pewnych elementów mi brakuje aby jeszcze bardziej wsiąknąć w ten świat,ale może narzekam i konstrukcja powieści, i ciągłe zagrożenie atakiem demonów pozwalające żyć normalnie tylko w blasku dnia, nie pozwala na pokazanie całokształtu tego świata.

Podsumowując nie widzę kompletnie powodów dla których nie mielibyście kontynuować czytania tej sagi. Poziom jej jeszcze wskoczył wyżej i to widać na wielu stronach. Sytuacja się rozwija na wszystkich frontach i szybko pędzimy między kolejnymi rozdziałami chcąc rozpoznać sytuację gdzie tylko się da, a Brett prowadzi nas wszędzie,abyśmy mieli jak najbardziej pełny widok i za to mu chwała. Tak więc jak już sięgnęliście po Malowanego Człowieka to drugi tom też powinien się znaleźć w Waszych rękach, a przynajmniej jego pierwsza część. 


środa, 26 sierpnia 2015

Ludzkość Kontratakuje

Teraz recenzja drugiej części Malowanego człowieka Petera V Bretta. Niestety recenzji tej nie da się zacząć inaczej jak faktem że podzielenie tej powieści na dwie części przez Fabrykę Słów to ewidentna kpina i jawny skok na kasę. Przykro mi to mówić bo jest to wydawnictwo nigdy nie schodzące poniżej pewnego poziomu jeśli chodzi o wydawanie przez siebie książek. Zawsze są to pozycje dopracowane estetycznie, składniowo, merytorycznie. A tutaj ewidentnie można to wszystko było zamknąć w jednym tytule patrząc na rozmiary drugiej części, które są po prostu śmiesznie małe. Przez chwilę myślałem że to pomyłka jak otworzyłem kopertę z zamówieniem i ktoś wysłał wprowadzenie jeszcze czy coś do tej drugiej części. Spodziewałem się czegoś przynajmniej dwa, jeśli nie trzy razy grubszego. Ale tyle z narzekania i psioczenia na złą politykę przedsiębiorstwa z Lublina. Przejdźmy do tego co serwuje nam autor w drugiej części.

Zacznijmy może znów od fabuły, nie wyobrażam zresztą sobie zaczęcia od czegoś innego. Rozkręca się to wszystko -  zdecydowanie przyspiesza i skaluje w niesamowitym tempie. Bohaterowie zaczynają się krystalizować, i możemy zacząć przewidywać ich rolę w zejściu do którego musi nieuchronnie dojść. Naprawdę przykuwa to uwagę i chłonie się to wszystko bardzo szybko i nawet nie wiadomo kiedy to się kończy i chce się więcej. Druga sprawa że ta przyjemność nie trwa długo, ze względu na wspomnianą zdecydowanie za małą objętość tej części. Spokojnie zaliczycie całość bez większego problemu w jeden wieczór.

Patrząc na to z tej strony mamy trochę takie archetypy wojownika, barda i medyka, ale w gruncie rzeczy to nie przeszkadza. Te postacie rozwijają się w naprawdę dobrym kierunku. Nawet protagonista się poprawił, i jest trochę ciekawszy, aczkolwiek dalej mi trochę wadzi, ale poczekam z ostateczną oceną na dalsze tomy. Całość dobrze się prezentuje, i bardzo obiecująco rokuje na przyszłość.

Stylowo kompletnie nic się nie zmieniło. Trudno tu o jakąś ewolucję, ale też jest ona zupełnie zbędna. Szczerze mówiąc zdziwiłbym się gdyby ona nastąpiła. Autor trzyma się sprawdzonego rozwiązania i skupia się na tym co najważniejsze, i chwała mu za to. Nie jest gorzej na pewno i styl zdecydowanie nie przeszkadza w skupieniu się na wydarzeniach.

Podsumowując pomijając fakt że tej drugiej części w gruncie rzeczy nie powinno być, prezentuje się ona znakomicie. Ciężko znaleźć jakiejś wady, które by przybyły od części pierwszej, a część z nich nawet zostaje przynajmniej częściowo wyeliminowana(protagonista). Naprawdę ciężko mi znaleźć powód dla którego nie mielibyście się zaopatrzyć w tą część. Chociaż może na znak protestu zróbcie to nielegalnie, albo wypożyczcie z biblioteki. Ja nie byłem świadom tego jak to wygląda, i niestety wydałem na to pieniądze. Wy już macie tą świadomość i możecie wybrać.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Demony, demony atakują żadnej litości nie czują... (parafrazując klasyka)

Dziś recenzja Malowanego człowieka Petera V Bretta. A mówiąc jeszcze bardziej konkretnie jego części pierwszej. Czytało mi się to nadzwyczaj dobrze. Nie musiałem się zbytnio męczyć, miałem chęć tkwić w lekturze, i kolejne rozdziały leciały jak z płatka.

Zacznijmy od najważniejszej rzeczy w każdej książce czyli fabuły. Prawie cała ta pozycja to wprowadzenie trójki protagonistów do świata przedstawionego. Mamy po kilka rozdziałów każdego bohatera, a jak autor uzna że jego czy tez jej temat padło wystarczająco wiele słów, hyc skaczemy do następnego i tak trzy razy. Ale trzeba przyznać te wstępy są interesujące, mogę się przyczepić że jeden z tych bohaterów bardzo się wpisuje w jeden schemat, stając się przez to stereotypowy, ale za to pozostała dwójka nadrabia to z nawiązką. Szkoda tylko ze tej sztampie poświęca autor w tej części najwięcej uwagi. Ale nie jest to jakaś tragedia wbrew pozorom. Da się bez większego zgrzytu, a nawet z lekką przyjemnością przez to przebrnąć.

Teraz świat przedstawiony. Jest to zaleta powieści, gdyż to właściwie on jest odpowiedzialny za stan napięcia w powieści,a konkretnie jego demony, które atakują ludzi nieustannie co noc. Właściwie ten cykl dnia nadaje powieści całego dramatyzmu. Czy zdążymy do zmierzchu wykonać wszystkie czynności i jeszcze się schować za osłonami ? Wiele się dzieje podczas ataków i trzeba oddać autorowi sprawiedliwość, wykorzystuje ten pomysł znakomicie. Poza tym jest to klimat quasi-średniowiecza z jego zaletami i wadami. Ta część powieści dzieje się głównie w czymś na kształt X-XI wieku naszego Starego Kontynentu.

Przejdźmy do kolejnego z elementów bohaterów. Jak wcześniej wspomniałem jeden z nich nie jest szczególnie interesujący póki co, ale nie straciłem wszelkiej nadziei z nim związanych. Ma pewien potencjał i mam nadzieję rozwinie się w jakimś pozytywnym kierunku. Pozostała dwójka to praktycznie odwrotność od tej sytuacji. Ich losy są ciekawe i śledzi się je z rosnącym zainteresowaniem. Tylko czekałem na ich rozdziały, a jak się kończyły to byłem lekko rozczarowany. Mam nadzieję że autor poprowadzi ich losy przez cały cykl równie ciekawie jak teraz, albo nawet jeszcze lepiej.

Pora na styl. Szczerze mówiąc ciężko mi przychodzi pisanie tego paragrafu, gdyż nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi. Może najzwyczajniej w świecie niczym się nie wyróżniał. Ot tak aby opowiedzieć historię. Nie było tam jakiś błyskotliwych uwag, ani szczególnych zgrzytów, aby krytykować go szczególnie. Powieść jest silna światem, i niektórymi z bohaterów, i tak chyba zostanie do końca.

Podsumowując Brett wprowadza nam arcyciekawy świat i protagonistów na których naprawdę warto zwrócić uwagę. Jest to świetna zapowiedź tego co się będzie dalej. Ja zachęcony tym podtomem od razu sięgnąłem po drugi ciekawy rozwinięcia sytuacji. Nie jest to może najwyższa światowa półka i od razu nie zasługuje może na annały klasyki, ale trzeba powiedzieć że pcha się do tego zestawienia i jest naprawdę blisko.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Kradnąc z własnej wyobraźni okradamy się z samego siebie

Dziś recenzja drugiego tomu cyklu Kruków od Maggie Stiefvater. Tym razem książka trzeba powiedzieć ewoluuje, i jest widoczny wyraźny postęp w wielu aspektach powieści. Wiele elementów zostało tu poprawionych, a to co było dobre w poprzedniej części w dużej mierze udało się zachować tutaj.

Akcja powieści dzieję się świeżo po wydarzeniach z pierwszej odsłony. Protagoniści są Ci sami z mniejszymi lub większymi zmianami, podobnie jak miejsce akcji, tylko czas trochę się posunął do przodu.  Bardzo to pomaga we wsiąknięciu w książkę ponownie, i bez zbędnych wstępów poznawanie dalszych losów, które trzeba przyznać wciągają jeszcze lepiej niż poprzednio. Motyw główny fabuły zostaje zarysowany dość szybko trzeba przyznać, i autorka trzyma się go do samego końca. Potrafi on utrzymać czytelnika zainteresowanym więc w zupełności spełnia swą role. Cała seria zarysowanych wątków pobocznych też się trzyma kupy, i rozwija w bardzo dobrych kierunkach, bez jakiś większych zgrzytów czy nielogiczności. Ogólnie całość fabularna książki rysuję się lepiej niż poprzednia część. Tutaj autorka plusuje i oby się trzymała tej drogi dalej, gdyż cykl na tym tomie się nie kończy.

U bohaterów wiele się zmienia w kwestii ich psychiki w stosunku do Króla Kruków. Nie pozostają oni obojętni na poprzednie wydarzenia, i ich relacje w wielu przypadkach się zmieniają. Przyjaźń zostaje zacieśniona lub poddana ciężkiej próbie, podobnie z romansami. Ogólnie dojrzewają oni psychicznie, i to widać w wielu ich wypowiedziach. Pomimo tych zmian trzon ich osobowości zostaje ten sam, nie można ich pomylić w dalszym ciągu. Dzięki temu rozwojowi stają się oni zdecydowanie ciekawsi, co może zaowocować dla powieści tylko i wyłącznie zwiększeniem jej poziomu atrakcyjności.

Gorzej sprawa się ma z postaciami wprowadzonymi do tego tomu. Jest pewnien osobnik, którego  potencjał praktycznie nieograniczony ze względu na jego charakter, i mam wrażenie że autorka sobie z nim nie poradziła i ostatecznie wyszło z tego za mało niż bym oczekiwał. Z kolei inna persona obecna w historii, znana z wcześniejszej odsłony, tutaj dostaje wręcz skrzydeł. Można powiedzieć że balans jest zachowany, ale jednak posmak rozczarowania zostaje.

Stylowo się lekko zmieniło. Już nie jest tak bezwzględnie skierowane w stronę młodzieży, ale też daleko jej do powieści kierowanej typowo dla dorosłych. Wszystko w tej książce dojrzewa i to widać, i styl nie mógł pozostać obojętny. Ale uspokoję was autorka dalej sobie świetnie radzi, i czyta się to dalej niezwykle przyjemnie, i rozkoszuje lekturą. Daleko mi do stwierdzeń że cokolwiek tu przeszkadza. Co prawda może nie zachwyca to w równym stopniu jak poprzednim razem, ale może to kwestia przyzwyczajenia do pewnego poziomu. Na pewno on nie spada, i zostaje utrzymany, co jest pocieszające, gdyż jest on niewątpliwie mocną zaletą autorki.

Podsumowując jest to część która jest rozwinięta w stosunku do poprzedniej w każdym możliwym aspekcie powieści i to czuć wyraźnie. Co prawda zwłaszcza w kwestii tej postaci mogłoby być lepiej, ale naprawdę mimo wszystko warto to przeczytać, jeśli sięgnęliście po tom pierwszy. Na pewno się nie rozczarujecie. Teraz pozostaje mi tylko czekać co Maggie pokaże nam w trzeciej odsłonie.




poniedziałek, 27 lipca 2015

Moje małe "show"

Zrobiłem dla jednej ze swoich koleżanek krótki materiał, który ma prawo was zainteresować, gdyż jest to coś zupełnie innego niż to co uprawiam tutaj, wymaga kompletnie innego zestawu umiejętności. Oto link: https://www.youtube.com/watch?v=njqGWdfJZus. Zapraszam do oglądania, komentowania i innych tam działań. Jeśli chcecie więcej takich materiałów to też możecie o tym wspomnieć.

wtorek, 21 lipca 2015

Powód,dla którego upadłeś jest gdzie indziej

Jest to bardzo dosłowne tłumaczenie refrenu piosenki, która mi ostatnio tak się wwierciła w ucho że nie mogę się jej stamtąd pozbyć, i jedynym ujściem tego jest puszczenie jej sobie ponownie. Jest to kawałek co warto zaznaczyć polskiego zespołu, dość świeżego. Gatunkowo jest to syntetyczny pop albo coś w ten deseń, ale to jak to próbuje kategoryzować to czuję się jakbym robił tej muzyce krzywdę. Byłem na koncercie Bokki podczas Orange Warsaw Festivalu i muszę przyznać zrobił na mnie świetne wrażenie. Tak czy siak to co chce wam zaprezentować ma niesamowity rytm, bardzo charakterystyczny wokal(bez efektów),i jest bardzo energetyczne, i spokojnie można się przy tym wyszaleć tanecznie. Ten utwór wtedy tam poznałem i teraz go sobie dość intensywnie przypomniałem. Oto dla Was Bokka i Reason https://www.youtube.com/watch?v=rA93BdRA1Ns. 
Jak wam się spodoba z powodzeniem możecie poszukać innych ich utworów, gdyż ich konwencja jest dość podobna. Ten akurat uważam za jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy z ich repertuaru.

niedziela, 19 lipca 2015

Szukajcie a znajdziecie, tylko ciekawe co, i czy to było to czego chcecie

Dziś po raz kolejny recenzja woluminu, który miałem niewątpliwą przyjemność przeczytać. Tym razem jest to Maggie Stiefvater "Król Kruków". Od razu na wstępie trzeba zaznaczyć że jest to książka napisana dla młodzieży. Jest pod nią styl,  i całokształt koncepcji i jako taką należy ją traktować. I trzeba przyznać że w swej kategorii jest naprawdę znakomita. Wciąga, nie męczy zbytnio, i potrafi zarwać sobą kilka nocy. Ja osobiście nie oczekiwałem od niej wiele więcej, i w związku z tym się na niej nie zawiodłem, ale przejdźmy do omówienia poszczególnych elementów tej pozycji zaczynając od najważniejszego czyli fabuły.

Pierwsze, i najważniejsze pytanie, czy zaskakuje ? Na pewno ma swoje momenty. Przede wszystkim tempo książki to majstersztyk. Nie pędzi na złamanie karku, ale tez nie robi z akcji zbytniej sielanki. Wiadomo od początku co może być rozwiązaniem utworu, bo bohaterowie są oddani szukaniu czegoś od początku jej trwania, ale kilka zwrotów akcji sprawia że rozwiązanie wcale jest dalekie od oczywistego happy endu, i to autorce zaliczam na plus.

Teraz bohaterowie. Tu mam mały dylemat bo ich dialogi są często dość nietuzinkowe, i potrafią zainteresować, i przykuć uwagę na dłużej, to z kolei opisy, i ich działania są w gruncie rzeczy przewidywalne poza kilkoma wyjątkami. Zwłaszcza jeden bohater tutaj się wybija na gronie pozostałych jako chyba najlepiej napisana postać - Adam.  Dla mnie to on robił większe wrażenie jak protagonista. Pozostali też mają chwilę chwały, ale rzadziej, i jakoś mniej spektakularnie to wygląda jak w jego przypadku. Generalnie jednak dam autorce małego plusa z kredytem zaufania na przyszłe tomy.

Świat przedstawiony to naprawdę nic oryginalnego bo jest to nasza współczesność ze wszystkimi jej dobrobytami w postaci Internetu, elektryczności, i czego tam sobie jeszcze nie dodacie. Nie ma tutaj nic z przeszłości ani przeszłości, jest tylko odrobina magii, nie z tego świata, która jest jednym z głównych elementów napędzających fabułę. Można powiedzieć że to sztandarowe urban fantasy dla młodzieży. Autorka nie tworzy też żadnego szczególnego świata akcje osadzając po prostu w USA w jednym z miasteczek. Nie jest to może zbytnio ambitne podejście, ale chyba wole coś co znam, i ma sens niż wymysły, w których trudno doszukać się logiki vide recenzowany niedawno Mark Lawrence.

Teraz styl. I tutaj przyznam się otwarcie - Maggie Stiefvater kocham Cię za ten styl. Bym autorkę wycałował za to w jaki sposób jest napisany ta książka. Jest to sposób który sugeruję  perspektywę takiej długiej, i skomplikowanej opowieści na bieżąco(coś w rodzaju takiej bajki na dobranoc improwizowanej na szybko), i autorka świetnie się w tym odnajduje, a także bawi. Mruga do nas wesoło wrzucając ironie, i żarciki przy opisach, razem z nami przeżywa też perypetie bohaterów bojąc się o ich losy. Coś naprawdę wspaniałego. Jest to bez wątpienia największa zaleta tej powieści. Chcę więcej Maggie Stiefvater po tym czego doświadczyłem. Czuję że po prostu styl nadrobi z nawiązką wszystkie ewentualnie miałkości fabularne.

Podsumowując stylem autorka ma u mnie wiernego fana. Jest on po prostu niepowtarzalny, i aż chce się więcej. Czytałem to z nieukrywaną przyjemnością. Kolejna książka ufundowana sobie kompletnie w ciemno na którą nie żałuję przeznaczonych środków.  Nie jest ona ambitna w pozostałych aspektach literalnych, ale kto by się tym przejmował, jak ma tak świetnie opowiedzianą historię.






poniedziałek, 6 lipca 2015

Wzruszająca opowiastka rodzinna

Dziś historia opowiedziana przez Pana Macieja Maleńczuka, a napisana przez Hasioka i skomponowana również przez tego drugiego. Jest to rzecz dziejąca się podejrzewam często, i myślę że o wiele więcej razy niż może nam się wydawać, i jak mówią nam statystyki niestety. Jest to pewien stereotypowy być może, ale przykład pewnej rodziny i ich zachowań, które się dzieją nie tylko w Polsce. W tym momencie wypada zakończyć przedmowę, i oddać głos liderowi zespołu Pudelsi. Posłuchajcie i oceńcie sami. Jest to zdecydowanie wart skupienia, i pewnej refleksji przekaz, przynajmniej ja go tak traktuje. https://www.youtube.com/watch?v=_-clFZFdLQk

czwartek, 25 czerwca 2015

Poezja, powiedzmy że ambitniej

Ja -  produkuje, piszę, mówię,
skaczę. pracuję, śpię, leżakuję
myślę,jem,piję, patrzę,widzę,
słyszę,słucham,dotykam,czuję,
oglądam,chodzę, proponuję,
rozwiązuję, ubieram, przebieram, rezygnuję,
dokonuję, czytam, rozmawiam, konserwuję,
krytykuję, dyskutuję, przewiduję

Robię to wszystko i o wiele więcej aby żyć,
Robię to wszystko i o wiele więcej aby być

A wszystko to jedna wielka rzyć. 



wtorek, 23 czerwca 2015

Energetyczny funk ?

Kocham ten utwór. Jest to Kav Verhouzer  -  It's all good. Powiem wam, że powodem do tego uczucia jest jego jakiś taki magnetyzm i energia, której nie da się opisać. To po prostu trzeba poczuć. Te bębny, i ten vocal czarnoskórego faceta, a potem kobieta, ta gitarka brzdękająca sobie, i dająca pewien nazwijmy to beat. Coś cudownego. Te klaskanie. Nie mam słów, jak strasznie tryskający wręcz pozytywną energią jest to utwór. No nie mogłem go przesłuchać, i pozostać ani razu obojętnym. Gęba sama się uśmiecha, nawet jeśli nie chce. Potem to pianino.  Musicie sami tego doświadczyć. Ja to mogę tylko wychwalać bez końca. Jedyną wadą tego kawałka jest złe outro, ale szybko się o tym zapomina. Proszę oto dla was  https://www.youtube.com/watch?v=3qw56KjISCk. Gorąco polecam na jakiejś złe dni, humory jakby tego nie nazwał.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Hipsterski dubstep jednego utworu

Dziś bardzo nietypowo. Prawdopodobnie jedna z najkrótszych notek jakie utworzę. Ale co mi tam, to mój blog, moje włości, moje ziemie i ja tu rządzę więc mogę sobie jak najbardziej pozwolić na taki kaprys. Chcę wam przedstawić jeden jedyny utwór którego gatunek macie w tytule więc, jeśli ktoś ma jakiejś wyobrażenie co to może być, i mu się już nie spodoba, to może sobie już w tym momencie darować dalszą część tej notki. Otóż zwracam uwagę na ten kawałek dlatego że jest to coś bardzo nietypowego, coś co mi się z miejsca spodobało, i wylądowało na mojej liście wszech czasów, którą część z was zapewne zna. Tak czy siak mowa o Arkashia - Pandemonium(tak teraz wszystko jasne prawda ?). Nie bójcie się uratuje was od mordęgi szukania - https://www.youtube.com/watch?v=bw_GhedOX70. Obrazek naprawdę zapowiada to czego możecie się spodziewać. Na początku może się to wydawać bezładem dźwięków , chaos wysokich tonów, potem jednak ukazuje się w tym jakiś porządek. Są momenty wyciszenia, ale też takie że te instrumenty nie dają odpocząć, i w moim przypadku działa to tak że wcale ich nie ściszam, a chce żeby to trwało jak najdłużej, i jak najgłośniej. Utwór ma też bardzo dobre tempo, i kończy się w dobrym momencie. Jest on od początku do końca zrealizowany według pewnego planu, i się go trzyma. Widać pewien pomysł, i ma on się prawo podobać. Wielu z was zapewne odrzuci, ale mam nadzieję, że  część z was pozna coś naprawdę nowego, i wartościowego ze świata muzyki.


czwartek, 11 czerwca 2015

Na początku był chaos, potem nic z niego nie powstało.

Dziś tradycyjnie recenzja. Bierzemy się nie za byle kogo, a za mojego osobistego Boga fantastyki Stevena Eriksona i jego Ogrody Księżyca. Od razu powiem to na wstępie samym lepszej książki, a potem cyklu w życiu nie czytałem, i ta pozycja myślę jest niezagrożona na bardzo długi okres czasu. Nie wyobrażam sobie czegoś, co mogłoby to przebić. Ten parę zdań może właściwie robić za całą recenzję, ale mam nadzieję że jesteście ciekawi dlaczego przedstawiam taki stan rzeczy.

Powód numer jeden to wizja. Erikson ma kopalnie pomysłów, i sypie z niej cały czas. Są rzeczy, których nigdzie indziej nie ma i to w masowych ilościach. Oryginalność jest u niego prawie na każdej stronie powieści. Ciężko nawet opisać co się tam właściwie znajduje. Idea tej książki to bombardowanie czytelnika zdarzeniami, bohaterami, i historią świata. Wszystko to wbrew pozorom ma sens, i jest spójne. Ja czytając byłem zachwycony jak wiele treści i rozwiązań zawiera ta pozycja. Ostrzegam nie jest to lekka lektura, zmusza do nieustannej uwagi, i pamiętania wszystkiego co się do tej pory przeczytało. Każdy szczegół ma tam znaczenie. Często się okazuje że ten szczegół potem urasta do rangi głównego wydarzenia, a my z racji tego że go pominęliśmy, nie mamy pojęcia jak rozwija się w tym momencie fabuła. Jest to dobry przykład tego że czasem do książek fantasy mogą się przydać notatki.

Powód numer dwa bohaterowie. Jest ich niezliczona masa już w pierwszym tomie. Są rozsiani po całym kontynencie, i latają po całej jego mapie. Są różnych ras wyznań, płci. I najważniejsze nie sposób ich pomylić. Nie wiem jak Erikson to zrobił przy takiej liczbie istot jakie tam występują, ale dokonał tego. Postacie są różnorodne, mniej lub bardziej wyraźne, ale da się ich konkretnie kojarzyć bez większego wysiłku. Prawdziwy majstersztyk jak dla mnie. Można tylko gratulować Kanadyjczykowi niezłego osiągnięcia.

Powód numer trzy fabuła. To jest coś absolutnie kosmicznego. Przez to że te pomysły są co chwila realizowane na kartach powieści, panuje w niej niesamowity chaos. Dzieje się tam wszystko, i często na raz, w różnych stronach miejsca akcji utworu. Nadaje jej to pewien specyficzny klimat. Nie ma tu za wiele miejsca na logikę czy rozważania filozoficzne większego kalibru. Każda ugrupowanie w konflikcie działa na własną rękę, walcząc o jak najlepszą pozycję dla siebie. Nie ma elementów stałych, wszystko się nieustannie zmienia, i to nakręca fabułę. Jesteśmy non - stop zaskakiwani tym co się dzieje w książce. Niczego nie da się tam przewidzieć. A co najważniejsze jak to zebrać do kupy i rozpisać, układa się to w sensowną całość. Erikson udowadnia że wie jak pisać długie i interesujące powieści i ma na to pewną charakterystyczną dla siebie metodę.

Jeśli chodzi o styl jest on dość surowy, opisy są dość barwne, ale mimo wszystko ma się wrażenie ciężkości atmosfery panującej w tytule. Daleko mu do jakichś sielankowych wizji. Nie jest on też przesadnie brutalny. Kanadyjczyk nie rozpisuje się zbytnio, ani nie sypie zbędnymi szczegółami. Każde zdanie w książce wydaje się mieć swój cel i znaczenie. Grubość książki świadczy tylko o tym, jak wiele rzeczy istotnych ona zawiera.

Teraz trochę po narzekamy i pokażemy dlaczego Ogrody Księżyca nie są lekką lekturą. Jest ona obfita w treść i pisana małym drukiem(przynajmniej moje wydanie). Pierwsze sto, dwieście stron to może być dla niektórych prawdziwa katorga. Masa zdarzeń, bohaterów, miejsc, to może przytłoczyć, i kompletnie zgubić czytelnika na starcie. Ale gwarantuje, że jak wam że jak wytrzymacie tą nawałnicę, odsłoni się przed wami prawdziwie bogaty świat, w który wsiąkniecie bez reszty. Po drugie tempo zdarzeń. Jest ono bardzo zróżnicowane, i możecie być pewni że jak coś na chwilę zwolni, w innym miejscu będzie się dziać sto rzeczy na minutę. I ta zmiana może być ze strony na stronę. Nie wszystkim to odpowiada, i trzeba się do tego przyzwyczaić. To sprawia że Erikson nie jest aż tak popularny, i jest dość niszowym autorem.

Podsumowując Ogrody Księżyca, nie są dla każdego. Są one dla tych którzy chcą spróbować czegoś ambitniejszego, czegoś z rozmachem, i bardzo oryginalnym światem. Będziecie się przy niej męczyć, będziecie płakać, ale przynajmniej część z was będzie wracać po więcej. Trzeba się do nich przyzwyczaić, i poukładać sobie treść podczas czytania, ale całokształt powieści w nadmiarze to wynagradza. Ja zakochałem się bez reszty.




czwartek, 28 maja 2015

Mały świat wygrywa z dużym ciąg dalszy.

W trakcie junty wszystko w Somalii zostaje znacjonalizowane. Plemiona z jakich wywodzą się obywatele zyskują na kolosalnym znaczeniu, w kwestii możliwości pracy w sektorze państwowym. Niektóre z plemion zostają kompletnie zdegradowane, i pozbawione możliwości zatrudnienia. Rozpisany zostaje nowy somalijski język. Szkoły wyższe i licea zostają zamknięte, aby studenci i uczniowie mogli uczyć zasad gramatyki ,i słownictwa wszystkich, wliczając w to ludy koczownicze. Zaczynając powstawać kołchozy. Siad Barre marzy o gospodarce podobnej do tego co mamy obecnie w Chinach. Oczywiście Somalia nie ma warunków, aby powstało coś podobnego, i do starych problemów tego kraju dochodzą nowe. Niezadowolenie z pomysłów nowego przywódcy rośnie nawet wśród jego ludzi. Do buntu ludność Somalii dodatkowo podburza organizacja z sąsiadującej Etiopii o nazwie Derg. Ich celem jest destabilizacja kraju, i rewanż za przegraną wojnę. Ostatecznie dochodzi do wybuchu wojny domowej, w trakcie której usunięty z władzy zostaje Siad Barre.

Najsilniejszą pozycję wśród chaosu chętnych do rządzenia krajem uzyskuje Farah Aidid (ma on w swoich rękach najważniejsze miasto Mogadishu) . Jest to też w dużej mierze zasługa Osmana Ali Atto, który finansuje działania lidera, oraz szerzy propagandę. W kraju pomimo nowej polityki rolnej szerzy się głód, powszechnieje za to dostęp do broni, i to na skalę masową. Łatwiej przeciętnemu Somaliczykowi zdobyć MP5 niż bułkę. Dodatkowo Aidid kontroluje porty i przechwytuje żywność od organizacji humanitarnych typu MCK(Międzynarodowy Czerwony Krzyż). Umiera z głodu około trzystu tysięcy ludzi. ONZ interweniuje i wysyła dwadzieścia tysięcy żołnierzy, i pod ich osłoną zostaje rozdany prowiant. Sytuacja zostaje opanowana. Aidid czeka na wycofanie się żołnierzy. Korpus pokoju zostaje. Nasz przywódca w tym momencie wypowiada wojnę Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednoznaczną oznaką jego zamiarów jest dosłownie wyrżnięcie 24 palestyńskich żołnierzy w zastawionej wcześniej zasadzce, oraz grożenie personelowi z Ameryki.

Późnym sierpniem ONZ reaguje wysyłając żołnierzy Rangers, oddział  Delta Force, oraz korpus SOAR. Celem jest usunięcie Aidida od władzy przy użyciu wszelkich dostępnych środków, w tym zabójstwa. Operacja jest zaplanowana na trzy tygodnie. Dowodzenie nad całą operacją zostaje przekazane generałowi Willamowi F Garrisonowi. Sześć tygodni po terminie Waszyngton zaczyna się niecierpliwić. Jedynym sukcesem jaki udaje się uzyskać wojskom misji stabilizacyjnej jest wkroczenie na teren Mogadishu i kontrola większej części cywilnej miasta. Za swoją bazę wojska pokojowe obejmują one stadion piłkarski. Całe centrum Miasta zwane rynkiem Bakara jest w dalszym ciągu w rękach przywódcy. Po kilku dniach udaje im się złapać Atto, który jednak nie wykazuje chęci współpracy. Pomimo wysokiej nagrody pieniężnej za Aidida, nikt nie chce dać nawet wskazówki co do miejsca jego przebywania.

Ostatecznie Garrison decyduje się jeszcze bardziej osłabić pozycję Aidida wysyłając Delte Force i Rangers aby pochwycili liderów jego milicji. Przechwycenie i powrót miały trwać 30 minut, trwało ostatecznie około 12 godzin. Kompletnie została niedoceniona siła militarna, i liczba cywili zorganizowanych w milicję somalijskiego dyktatora. Zdołali oni zestrzelić 2 helikoptery klasy Black Hawk( głównie transportery powietrzne małych sił piechoty, ale uzbrojone w działa obrotowe o potężnej sile na bokach). Walki partyzanckie zdołały rozsiać Rangers i Delte po mieście zmuszając ich do obrony w kilku punktach, przygważdżając siłą ognia. Oficjalne statystyki mówią o 19 zabitych po stronie Amerykańskiej i około 1000 Somalijczyków, w tym cywilów.

Zdesperowane siły USA wycofały się z Rynku Bakara, ewakuując się w opancerzonych samochodach korpusu ONZ, wezwanych przez generała na pomoc. Garrison wziął na siebie pełną odpowiedzialność za skutek tego ataku i wojska zostały wycofane.  Ironicznie Aidida zamordował jego prawa ręka - Atto. Doszło do strzelaniny pomiędzy siłami jednego i drugiego w trakcie której pierwszy został postrzelony, i zmarł w trakcie operacji rany postrzałowej, na skutek ataku serca. Generał amerykański po usłyszeniu tej wiadomości przeszedł na emeryturę.

środa, 27 maja 2015

Mały świat wygrywa z dużym część pierwsza

Dziś krótki wstęp do jednej z postaci historycznych, która jest mało znana światu, z takiego powodu że nie lubią o niej wspominać Amerykanie. Czego się wstydzą ? Co chcą zamieść pod dywan ? Do ostatecznych powodów dojdziemy w następnej notce. Dziś poznamy człowieka który do tego wszystkiego doprowadził a mianowicie Mohammed Farah Aidida.

Urodził się on w Somalii, która należała wtedy częściowo do Włoch(mówimy o czasach kolonialnych) w roku 1934. Edukował się w Rzymie i Moskwie. W stolicy Rosji odbył swoje zaawansowane szkolenie militarne, w którym nauczani byli najlepsi oficerowie Paktu Warszawskiego i jego sojuszników (Akademii Wojskowej Frunze). Potem służył jako policjant na terenie kolonii. W okresie post kolonijnym służył w Narodowej Armii Somalii. W 1969 kiedy doszło do zabójstwa rządzącego ówcześnie prezydenta Abdirhasida Ali Shermake, (jego syn był premierem) przez  Mohameda Sieda Barrę (on przejął władzę po tym zamachu stanu), Farah Aidid służył jako jeden z oficerów, w głównej jednostce armi puczu, który przebiegł bezkrwawo. Trwał tam ustrój który nazywamy juntą (czyli łączenie funkcji wojskowych z rządzeniem krajem, często likwidacja partii politycznych, wojsko jako policja, dystrybutor żywności, jest też głównym wsparciem politycznym i siłą nacisku -  dziś Tajlandia jest tak rządzona) Szybko jednak poprzez swoją buntowniczą postawę, i niezadowolenie z metod rządzenia swego przywódcy został zdegradowany, a następnie skazany na karę więzienia. Po sześciu latach został wypuszczony, aby dowodzić oddziałami podczas wojny z Etiopią, o sporny region Ogadenu. Przez tą służbę swoiście odpokutował swą wcześniejszą postawę i służył jako prezydencki doradca oraz ambasador Indii. Ostatecznie dostał posadę służby szefa wywiadu swego kraju.

Z tym zostawiam was na jutro. Jutro przedstawię wam wydarzenia kiedy to Farah Aidid zostaje prezydentem swego kraju, i wkracza duży świat w "małą somalijską rzeczywistość".


poniedziałek, 25 maja 2015

Duża dziewczynka rośnie i dostaje większe noże.

Dziś recenzja Drugiego tomu cyklu o Celenie a mianowicie "Korona W Mroku"  pióra Sary J.Maas. Jest to pozycja wyraźnie lepsza od pierwszej częsci , i to już od samego jej początku. Wiele elementów składowych w niej poprawiono, rozwinięto.

Zacznijmy od bohaterów. No Pani Saro, nareszcie oni znaleźli się na jakimś poziomie, i przestali być aż tak bardzo schematyczni. Postęp jest wyraźny tutaj i go widać. Nabierają oni w końcu jakiś charakterów, rozwijają się, i dojrzewają i to cieszy. Celaena także utrzymuje poziom a można powiedzieć wręcz, jeszcze go śrubuje do granic możliwości. Nasza protagonistka przeistacza się w swoistą Victorię Szabo. Mam nadzieję tylko, że nie skończy jak węgierska agentka. Naprawdę wysoko sobie stawia poprzeczkę autorka na kolejne tomy.

Akcja też jest lepiej zawiązana, prowadzona, i rozwiązana. Staje się mniej nastawiona na walkę, pojedynki. Rozgrywki między bohaterami stają się bardziej polityczne, tajemnicze, konspiracyjne. Przez to są ciekawsze, bardziej oparte na relacjach międzyludzkich, niż na umiejętnościach fechtunku. Te zabiegi powodują, że drugi tom wciąga jeszcze bardziej niż pierwszy. W powieści znajdziemy też miejsce na oddech fabularny, i są one też bardzo umiejętnie wplecione, i poprowadzone przez Sarę.

Styl dalej jest arcy - młodzieżowy i nie łamię się, nie wychyla nawet na moment. Przez to głębia tych zagrywek o władzę traci. Wymagający, dorośli czytelnicy mogą je uznać wręcz za groteskowe, ale to nie do nich jest adresowana ta książka. Ciężko to więc uznać za jakąś znaczącą wadę utworu. Czyta się to wszystko szybko i przyjemnie, nie zatrzymując się na chwilę, aby zrozumieć wszelkie zawiłości typu kto z kim i gdzie.

Trzeba też przyznać jest kilka momentów, gdzie książka kompletnie zaskakuje. Bohaterowie nie są też nieśmiertelni, i dobrze budowane napięcie sprawia że śledzimy z zapartym tchem ich losy,  ciekawi rozwiązania sytuacji. Za takie zabiegi autorka dostaje ukłon z mojej strony.

Świat przedstawiony zostaje właściwie w tym samym miejscu w którym był. Nie zanotowałem jakiegoś postępu w tym aspekcie. Dalej zamek jest centrum wszystkiego i tam się dzieje zdecydowana większość akcji. Zostaje dodanych kilka pomniejszych lokacji, ale nie wyróżniają się one na tyle, aby zwrócić na nią większą uwagę.

Czego można się przyczepić w dziele pisarki ? Dalej  bohaterowie mają trochę do nadrobienia mimo wszystko, pomimo zauważalnej poprawy. Są też rzadkie momenty gdzie książka się trochę dłuży, i podirytowani czekamy na to co się będzie działo dalej. Ale to wszystko to gruncie rzeczy czepianie się.

Podsumowując, jeśli sięgnęliście już po pierwszy tom cyklu i wam się spodobał, nie ma najmniejszych przeciwwskazań, aby nie przeczytać drugiego. Jest on po prostu lepszy, pod wieloma względami. Jestem ciekaw jak będzie wyglądał trzeci tom. Wiem jedno ja na pewno go przeczytam, i go tutaj opiszę jak tylko znajdzie się w mojej kolekcji.


niedziela, 24 maja 2015

Rzeka śmierci znajduje swoje ujście.

Jestem świeżo po lekturze dzieła wieńczącego trylogie "Stare Królestwo" Gartha Nixa czyli "Abhorsen". Od razu na wstępie to powiem. Jest to moim skromnym zdaniem świetna powieść, najlepsza część trylogii moim skromnym zdaniem, choć sądząc po innych recenzjach jest to kontrowersyjna opinia.

Zacznijmy od rzeczy która mnie zaskoczyła bardzo pozytywnie, otóż styl nabiera dojrzałości wraz  z bohaterami, tego nie odczuwa się od razu, ale wraz z biegiem wydarzeń, kiedy to sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna, styl się do tego dostosowuje i staje się dynamiczniejszy, poważniejszy. Akcja skupiona jest dalej wokół Lireal, ale obok niej rośnie nam kilka innych postaci, które zasługują na uwagę i rzeczywiście potrafią ją utrzymać na sobie. Nie ma jakichś słabych, niewyróżniających się jednostek w książce i za to moje słowa uznania dla autora.

Fabuła jak już wspomniałem rozwija się szybko. Sytuacja zmienia się co chwilę i bohaterowie reagują na nią swoimi decyzjami. Pewne ich decyzje mają też swoje tragiczne konsekwencje. Zdarza się im też popełniać błędy co ich przybliża wymiarowi ludzkiemu i nie robi półbogów mających władzę nad śmiercią. Cały czas oś wydarzeń stanowią Abhorsenowie i Śmierć, dochodzą do tej plejady nekromanci i duchy. Naprawdę sporo ciekawych rzeczy dzieję się w 3 tomie.

Świat zostaje bardzo wzbogacony o kilka elementów wyjaśniających wiele aspektów z poprzednich tomów. Tutaj ogromny plus dla Gartha że nareszcie wiemy jak działają niektóre rzeczy, dlaczego działają i w jakich warunkach. Wiele tajemnic zostaje rozwiązanych. Dowiadujemy się kim były niektóre postacie i jakie pełniły role. To co mnie irytowało w drugim tomie. Tutaj jest mi podane na tacy i to cieszy.

I najważniejsze poznajemy wizję ostatecznej śmierci u autora i trzeba przyznać jest ona niesamowicie intrygująca. Byłem niesamowicie ciekaw jak to zostanie rozwiązane i czegoś takiego się nie spodziewałem.

Wady końca trylogii ? Trudno się też oprzeć wrażeniu że autor bardzo przywiązał się do swoich bohaterów i właściwie nic złego się im nie dzieje pomimo tego ogromu zagrożeń jakiemu stawiają czoła.Pisarz pomimo tego że pisze dużo o wydarzeniach dziejących się post mortem, boi się chyba nożyc Atropos, aż za bardzo. Ale potrafi to zręcznie napisać, i jest kilka momentów, gdzie nie jesteśmy pewni czy jednak wszyscy wyszli z opresji cało.  Wydaje się też  zapomnieć o jednym z zagrożeń. Jego los nie jest do końca wyjaśniony, a że jest do definitywny koniec historii, jest to dość zaskakujący zabieg.

Podsumowując naprawdę dobry kawał lektury od Nixa. Rzadko się zdarza żeby kolejny tom był lepszy od poprzedniego, a to jest ten przypadek. Jeśli przypadły wam do gustu poprzednie części, ta zdecydowanie was nie rozczaruje. 




czwartek, 21 maja 2015

Dlaczego dziewczynki nie powinny się bawić dużymi nożami ?

Dziś wracamy do tradycji małej tego bloga i będzie to recenzja. Pozycją, która wzbudziła we mnie chęć pisania tego tekstu jest Szklany Tron Sary J. Maas. Ustalmy sobie jasno, że odbiorcą tej powieści jest młodzież. Nie jest to powieść dla dorosłych, pełna brutalności, dojrzałych dialogów, polityki, czy wyuzdania. Jest to lektura, która ma dostarczyć przyjemności na parę nocy dla tak zwanych young adults, i jako taka sprawdza się w swej roli.

Bohaterką powieści jest Celaena. Jest to nastoletnia dziewczyna, która ma już swoją historię, mimo swego młodego wieku. Większość zdarzeń dziejących się w książce przebiega z jej udziałem bezpośrednim. To ona jest ich centrum, i jej wybory będą miały duże znaczenie dla tego jak rozwija się fabuła utworu.

Jest ona bohaterką trzeba przyznać niebanalną. Jej perypetie szybko wciągają i w pewien sposób troszczymy się o nią , życząc jej jak najlepiej. Przeczytamy kilka wręcz genialnych scen z jej udziałem, przy których nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. Znajdziemy też kilka momentów bardzo dramatycznych, gdzie byłem bliski wzruszenia. Protagonistka ma wiele twarzy, co dodaje jej złożoności i atrakcyjności, ale przede wszystkim jest dziewczęca i autorce nie udaje się tego zamaskować, co nie przeszkadza, a dla mnie osobiście potęguje sympatię do niej.  Ogólnie bardzo dobra kreacja Celaeny.

Niestety pozostali bohaterowie na jej tle są po prostu bladzi. Sztampa, sztampą pogania i to od momentu ich wprowadzenia. Są momenty, kiedy te osobniki potrafią powiedzieć, tudzież zrobić coś innego niż się po nich można spodziewać, ale są one bardzo rzadkie. Na szczęście jest nasza dziewczyna z nożami wspomniana akapit wcześniej, która ratuję całą sytuację. A, przypomniałem sobie,  oprócz niej jest też inna kobieta w powieści, która dla mnie wywołuje nieodparte skojarzenia z postacią Boudiki. Ona też wywołuje zaciekawienie odbiorcy.

Fabularnie książka jest napisana solidnie. Ogólnie można mniej więcej przewidzieć rozwój wydarzeń, i zdarza się, że ta wizja się sprawdza, ale autorka potrafiła wpleść kilka naprawdę niespodziewanych zwrotów akcji i to się chwali.Jest to dobra zapowiedź też na kolejne tomy. Można ten potraktować jako swoisty wstęp na wielu płaszczyznach do tego co się będzie działo i jak się to wszystko rozwinie w kolejnych.

Książka jest napisanie wybitnie młodzieżowo i to bije z jej każdej strony. Dialogi są napisane w ten sposób, styl który jest konsekwentnie trzymany przez autorkę, także to uwypukla. Nie przeszkadza to w żaden sposób, w pozytywnym odbiorze utworu. Wręcz przeciwnie, czyta się go lekko, przyjemnie,  pędząc przez jego karty niczym Mercury niosący wiadomość.

Świat przedstawiony, też nie jest specjalnie odkrywczy, ale to nie znaczy że jest zupełnie skazany na porażkę. Mamy mapkę całego świata, ale poruszamy się po małym fragmencie całokształtu, bo właściwie ograniczymy się do jednego miasta. Stolica państwa Adarlanu mówiąc konkretnie staje się areną działań. Najbardziej intrygującym w niej miejscem jest Zamek Królewski, który jest zbudowany z niezwykle wytrzymałego jak się okazuje szkła(co ciekawe nie jest tam piekielnie gorąco). Reszta naszego areału nie odbiega od tego co znamy z reszty tytułów fantasy. Mamy ulice, domy, targi, magazyny i tak dalej. Ogólnie rzecz biorąc ten nasz szklany ewenement z dużą skutecznością nadrabia za całą resztę świata, której nie znamy.

Ogólnie odbiór książki jest bardzo pozytywny. Nie jest to dzieło wybitne, ale też szybko nie wymaże mi się z pamięci. Zaciekawiło mnie na tyle że od razu głodny wrażeń rzuciłem się na drugi tom, ciekaw rozwoju sytuacji i losów głównej bohaterki. Jak szukacie czegoś lekkiego na parę wieczorów, albo jeden intensywny polecam.


wtorek, 19 maja 2015

Krótka stymulacja do rozważań.

Dziś bardzo krótko. Pewien sparafrazowany przeze mnie cytat z filmu Matrix Reaktywacja, który zapadł mi w pamięć, a jest dobrą zapowiedzią tego, co zamierzam w przyszłości, miejmy nadzieję niedalekiej tu zamieścić.

 Kto ma czas ? Kto ma czas ? Jeśli nie kontrolujemy w żaden sposób czasu, jak możemy mówić że go w ogóle mamy ?

To tyle na dziś. Możecie się rozejść.

poniedziałek, 18 maja 2015

Kooperacja na mocy paktu, mocy płynącej z kontaktu.

Ten wstęp dla wielu będzie mówił wiele, a dla innych będzie mówił tyle co nic. Dzisiejsza notka będzie o jednym z najważniejszych, myślę wręcz kultowych obecnie zespołów(choć to określenie jest używane w stosunku do wszystkiego ostatnio, ale tutaj się jak najbardziej nadaje) muzyki rap Paktofonika. Jest to trio złożone z trzech raperów (Rahima, Focusa. Magika), którzy zdobyli wyobraźnie mas wydając, wtedy jeszcze jedną płytę, która  w moment okazała się kamieniem milowym w polskiej twórczości tego typu.

Co w niej takiego niezwykłego ? Przede wszystkim było to pokazanie, że w naszym języku też da się tworzyć taką muzykę, i że będzie ona na poziomie. Był co prawda Kaliber 44, który też przecierał ścieżki przyszłym twórcom, ale był on cięższy, bardziej wymagający. W Paktofonice ten przekaz był dla każdego, był prostszy, a przy tym mocny, trafny i bardzo autentyczny. W pewnym momencie wielu się z tymi tekstami identyfikowało, rymowało do siebie, śpiewało na przerwach, albo w pracy zależnie od wieku.

Można wyraźnie rozróżnić chłopaków i to też była ich zaleta. Bardzo różne zwrotki składające się jednak w sensowną całość. Magik był najbardziej liryczny, filozoficzny, można powiedzieć wręcz momentami metafizyczny. Rahim z kolei przyziemny, optymista, skromny. Focus to przede wszystkim technik, skupiał się nie tyle na konkretnym przekazie, co na słowach i rymach, co jednak nie przeszkadzało mu tworzyć wyrafinowanych zwrotek.

Moja przygoda z Paktofoniką nie zaczęła się jak byli oni na szczycie, to jest w moim wieku gimnazjalnym (kojarzyłem jeden czy dwa utwory, bez większych zachwytów), a jak już byłem trochę bardziej dojrzały , a mianowicie w liceum. Wtedy to dostałem Kinematografię i Jej Archiwum od kolegi, abym sobie posłuchał. I wtedy mnie uderzyło że oto słucham takiej prawdziwej perełki. Już wtedy płyty te były słabo dostępne i czekałem, i czekałem.

Po wielu wielu latach pojawił się film Jesteś Bogiem. Wtedy już znałem większość tekstów praktycznie na pamięć i jak tylko pojawiał się utwór to razem z "ekranem" rymowałem, czym denerwowałem pewnie kolegów  przeszkadzając im w seansie, ale nie mogłem się powstrzymać. I dotarło do mnie że ten przekaz wcale się nie zestarzał. Dalej jest w tych tekstach, wystarczyło tych piosenek jeszcze raz posłuchać. A co najważniejsze przez te wszystkie lata, rymy dalej były w pamięci.

Ciężko się przyczepić czegokolwiek. Nie wszystkie piosenki na płycie są aż tak genialne i zapadające w pamięć, ale na pewno nie ma utworów słabych. Wszystkie są na wysokim poziomie i nie znalazły się na tych płytach przypadkiem. Część z nich weszła na pewno do kanonu polskiej muzyki rap. Nie da się myślę przejść obok nich obojętnie.

Każdy szanujący się współczesny raper musi twórczość Paktofoniki. Na pewno zmienili oblicze tej muzyki, jej odbioru przez masy nieodwracalnie. Niewiele jest takich artystów.

Odkąd od soboty mam w posiadaniu te dwie płyty o których mowa wiedziałem że ta notka musi powstać. Układałem ją długo, aby jak najlepiej oddać to czym dla mnie jest PFK. Mam nadzieję że choć częściowo mi się udało. Po późnym powrocie w niedzielę słuchałem Kinematografii bez przerwy i słucham dalej. Przerwą była tylko praca. Więcej słów nie trzeba.

Pozdrawiam. MC Kazik.
 

czwartek, 14 maja 2015

Utopia i Armageddon w jednym.

Dziś postanowiłem podejść do notki trochę inaczej. Zerwałem z tradycją recenzji wyraźnie jak za chwilę się przekonacie.

Obudziłem się z pewną myślą i ta myśl rozwinęła się w wizję, która nie dała mi spokoju na resztę dnia. Naturalnym pytaniem zdaje się o treść tego przywidzenia i oto ono.

Swego czasu dużo mówiło się o możliwości kolonizacji Marsa. Teraz jest grupa ochotników w jedną stronę, którzy będą próbować się tam osiedlić i przeżyć w tamtejszych warunkach. Załóżmy na potrzeby wizji że im się udało i powstała jakaś prymitywna osada i tak dalej. I teraz rządy różnych państw postanowiły że wyślą elitę swego naukowego przede wszystkim społeczeństwa, aby jak najbardziej stymulować rozwój osady. Aby jak najszybciej zrekultywować ziemię tak, aby się nadała pod uprawy i siew późniejszy itd itd. Pojechała tam śmietanka z wielu narodów, kultur, religii, płci(teraz jak wiemy jest ich wiele nie tylko dwie). Wyobraźcie sobie teraz że koloniści zostali odcięci od łączności z Ziemią na skutek  powiedzmy nasilenia promieniowania kosmicznego.

I teraz zaczyna się właściwa część wizji. Co się dzieje z Ziemią bez elit społecznych i geniuszy ? Co się dzieje z kolonistami. Czy obie strony rzucają się do przywrócenia łączności ? Czy próbują sobie radzić same ?

Popatrzmy wpierw na elity. Przykładowo jest ich tysiąc, równomiernie  jeśli chodzi o płeć biologiczną. Jakie społeczeństwo by oni utworzyli ? Stworzyli by jedno Państwo ? Czy próbowali odtworzyć to co znają z Ziemi ? Stworzyli by nowy ustrój jeśli tak to jaki ? Lepszy niż demokracja ? Stworzyli by kasty monarchii, i innych ustrojów w zależności od preferencji ? Może utworzyli by wspólne forum gdzie każdy specjalista miałby głos i próbowali rozwiązywać problemy wspólnie, zakładając że łączność jest zerwana permanentnie. Byłyby tam pieniądze, podatki, waluta ? Wprowadziliby eugenikę i próbowali mieszać specjalistów tak aby utworzyć maksymalnie idealne pokolenie ? Aby cały czas powiększać potencjał intelektualny ? Czy opieraliby się tak, jak w przybliżeniu jest teraz, na emocjach i instynkcie przede wszystkim, jeśli chodzi o związki ? Powstały by szkoły ? Czy królowałby system nauczania w domu skoro sami byliby specjalistami ? Religijnie podejrzewam nic by się nie zmieniło. Dalej by wyznawali to co znają z Ziemi. Pytanie jest czy chcieli by konstruować świątynie. Zakładam że byłoby to zadanie drugorzędne. Wpierw musieliby rozmnożyć zwierzęta, zasiać rośliny, założyć stawy,  stworzyć coś na kształt szpitala i cmentarza.

A co z Ziemią ? Upadek ? Degeneracja ? Anarchia ? Bez przywódców, bez elit. Rządy głupoty ? Niszczenie ziemi ? Brak rozwoju aż do kompletnego wyczerpania zasobów ziemskich. Anihilacja cywilizacji. Chaos nad którym nikt ani nic nie próbuje zapanować bo nie ma wymaganych kompetencji ani inteligencji. Powrót do kamienia łupanego ? Jak zapowiedział Einstein mówiąc o 4 wojnie światowej. A może jednak to wszystko by się jakoś ostało, znalazłby się ktoś odważny, tylko kto ? I czy w ogóle by tego nowego przywódcę respektowano ?

Wiem że to wszystko jest bardzo uproszczone i nie można tak po prostu zapakować całej inteligencji tego świata do jednej wielkiej rakiety i wysłać na marsa, ale sama wizja czegoś takiego z punktu widzenia nazwijmy to futurystycznego mnie wciągnęła.

Byłoby mi bardzo miło abyście podzielili się własnymi wizjami tego co byście widzieli w takim rozwoju wydarzeń. Piszcie w komentarzach, czy gdziekolwiek wam pasuje.

Koniec i bomba, kto czytał ten trąba cytując klasyka.




środa, 13 maja 2015

Elantris, czyli Chichén Itzá w wydaniu fantastycznym. Magnum Opus Brandona Sandersona ?

Dziś opowiem wam o Elantris. Na początku było to miasto wielkie, wspaniałe, szczycące się poziomem życia, kulturą. Nie każdy mógł tam trafić tylko garstka tych, którzy dostali ten dar wraz z czystym zrządzeniem losu. Przeciętni obywatele też mieli prawo wstępu, prosili oni Elantrijczyków o błogosławieństwa, leczenie, zaklęcia na wiele różnych przypadków życiowych. Wszystko to trwało w pięknej harmonii aż nagle się zaczęło psuć. Nikt nie wiedział jak i dlaczego, czary przestały działać, mieszkańcy zaczęli brzydzieć i starzeć o wiele szybciej niżby chciała natura. "Wypadek" decydujący o trafieniu do Utopii stał się z miejsca przekleństwem zamiast błogosławieństem. W ten świat upadającej wielkości trafia protagonista powieści książe Raoden.

Do Elantris zachęciła mnie jakaś pomniejsza recenzja w małym czasopiśmie zgarniętym w Empiku. Nawet nie wiedziałem wtedy na co się porywam. Przeczytanie tej recenzji było jak trafienie na ergosferę czarnej dziury, przeczytanie pierwszych 160 stron jak horyzont zdarzeń. Potem wsiąkłem aż do samego zakończenia (czytaj osobliwości) i wyszedłem po drugiej strony w zupełnie innej czasoprzestrzeni, w kompletnie nieznanym rejonie wszechświata. To jest siła oddziaływania tej książki zobrazowana w tej jakże barwnej, metaforze.

Elantris za sprawą jezyka i stylu autora ma bardzo dynamiczną strukturę. Tam nie ma momentu na oddech, wszystko się dzieje natychmiast, w wielu miejscach jednocześnie. Na szczęście wszystko to jest przedstawione w kolejnych rozdziałach, logicznie ułożonych i nie jest to zapis kompletnie chaotyczny. Łatwo się połapać w tym wszystkim, ze względu na granice jakie są wyraźnie postawione. Nie przeszkadza to w połykaniu kolejnych porcji książki. Nie mogłem się od niej oderwać i przede wszystkim nie chciałem. Akcja pędzi bezustannie aż do grand finale i na szczęście obyło się bez deus ex machina.

Bohaterowie - nie wiem czy zdążycie się przyjrzeć ich kreacji tyle się tam dzieje, ale napisani są naprawdę dobrze. Nie wybiegają może jakoś wybitnie od schematów, ale tak do końca się też w nie nie wpasowują. Nie są oni obiektem wokół których kręci się fabuła głównie. Są jednym z elementów składowych całości.

Świat w którym dzieje się książka to właściwie jedna wielka metropolia, której dzielnice stanowi Elantris. Sanderson nie rozwija za bardzo swojej alternatywnej rzeczywistości miasta, ale nie ma takiej potrzeby. Rozwinięcie tylko zaszkodziłoby temu co chciał osiągnąć autor. Nie znajdziecie tam wielu barwnych opisów, poza tymi, które opisują to wszystko przed upadkiem.

Czy Elantris ma jakiejś wady ? Przykro mi to mówić, ale po raz pierwszy mogę z pełną świadomością powiedzieć że ciężko się czegoś przyczepić. Nieczęsto się zdarza żebym wchłonął 900 albo więcej stron w jeden dzień. To musi świadczyć o poziomie książki. Jeśli nawet pojawiają się jakiejś błędy to nie wpływają one w żaden sposób na odbiór czytelnika. Czepiając się maksymalnie, aby nie wyszło że to powieść idealna, są pojedyncze literówki, ale kto by na to patrzył. I na końcu mój ulubiony zwrot z powieści, który na długo zostanie mi w pamięci "Idos Domi" !


poniedziałek, 11 maja 2015

A rzeka Śmierci płynie dalej, recenzja tomu Drugiego trylogii o Abhorsenach

Niedawno skończyłem czytać drugi tom wspomnianej trylogii zachęcony pierwszym. Ogólne wrażenie pozytywne aczkolwiek znajdzie się kilka elementów, do których można się przyczepić. Powiem więcej nie tylko można się przyczepić, ale trzeba.

W drugim tomie historia wyraźnie się rozwija. Zagrożenie z pierwszego woluminu, w pewien sposób dalej wisi nad głównymi bohaterami, którzy dojrzewają, i nie są podrostkami. Mają swoje obowiązki, pewne "moce", i odpowiedzialność za sporą ilość istnień. Pojawia się wiele nowych postaci, którzy są młodszą wersją tego co znamy z Sabriel (przynajmniej niektórzy). Mają oni apogea uczucia niemocy, rozterki emocjonalne co jest związane z procesem dojrzewania. Przez to stają się oni bardziej autentyczni.

Jednak autor chyba polubił swoje archetypy i tutaj za to ma minusa. Przydałoby się trochę nowości pod tym względem, przyznam że liczyłem na więcej. Mimo wszystko chce się dalej poznawać ich losy, nie porzucamy ich na pastwę samych siebie.

Fabuła ogólnie jest bardziej skomplikowana, rozwinięta, dalej kręci się wokół konfliktu nekromantów, ale jest tego wszystkiego więcej, wydaje się jako całokształt bardziej dojrzałe. Poznajemy także masę nowych miejsc, świat staje się ciekawszy, pełniejszy. Wszystko to składa się na ogólnie pozytywny obraz książki aż do pewnego momentu, któremu zdecydowałem się poświęcić cały paragraf recenzji, z powodu emocji jakie u mnie wywołał. Co równie ważne wszystkie wątki z pierwszego tomu mają swoje konsekwencje w drugim i są one zaznaczone.

Ta chwila to zakończenie. Jest zbyt oczywistym otwarciem furtki do kolejnego tomu. Nic się nie kończy, żaden wątek zapoczątkowany nie znajduje swego rozwiązania. Dawno nie byłem tak rozczarowany. Poczułem jakby autor bezczelnie zagrał na uczuciach czytelnika, zmuszając go nie zachęcając do sięgnięcia po trzeci tom. Bardzo kontrowersyjny zabieg, który mnie osobiście w tym momencie zniechęcił. Ale z obowiązków recenzenta i jednak ciekawości czytelniczej już dziś zacząłem jego lekturę.

Trzeba też wspomnieć, że styl ani na jotę się nie zmienił. On właściwie nadrabia wiele wad, których możemy uświadczyć podczas czytania. Myślę,  że dla samej uczty czytania słów Nixa, sięgnę po trzeci i ostatni już tom.

sobota, 9 maja 2015

Dziewięć bram i płynąca rzeka śmierci czyli Garth Nix i Sabriel

Sabriel jest to pierwszy tom trylogii która jest najsłynniejszym dziełem australijskiego autora. Opowiada ona o nekromantach, tych dobrych i złych. Jedni z nich powołują do życia zmarłych, którzy służą im jako mięso armatnie, idealni żołnierze, a drudzy się temu przeciwstawiają. Jednym z  magów walczących z takim wykorzystaniem dusz jest Abhorsen, którego życiową misją jest odsyłanie nieumarłych z powrotem w objęcia wiecznego końca. Ma do tego wiele narzędzi, przede wszystkim siedem połączonych dzwonków, z których każdy ma inny skutek na delikwenta. Dochodzi do tego jeszcze miecz i magia kodeksu, która polega na łączeniu poszczególnych znaków, które stanowią podstawę zaklęcia w jeden szczególny, konkretny,skomplikowany twór, działający jak suma znaków składowych. Potrzebna jest duża wiedza  i doświadczenie aby posługiwać się tego rodzaju magią. Sama śmierć w powieści to rzeka. Przy czym daleko jej do Styksu w Hadesie. Jest to rwący potok, w którym nekromanci muszą się zapierać rękami i nogami aby nie wpaść w nurt i w ten sposób wpadać nie w kolejne bramy (których jest dziewięć) i wrócić do świata żywych.

Tytułowa Sabriel jest córką Abhorsena. Jest ona wychowywana i uczona w szkole z internatem razem z innymi dziewczynami gdzie uczą się rzeczy typowych dla współczesnego świata. Jej świat już na samym początku historii wywraca się do góry nogami. Dostaje wiadomość, ale od kogo i jaka jest jej treść dowiecie się z kart utworu.

Świat przedstawiony w trylogii to dwa światy rozgraniczone wyraźnie murem. Jedynym miejscem przenikania się, mieszania obu rożnych rzeczywistości jest strefa przygraniczna , gdzie będzie się działo wiele początkowych wydarzeń powieści. Jeden z tych światów, to jest to co znamy współcześnie: elektryczność, ulice, miasta, a także czołgi, karabiny. Drugi świat po przekroczeniu granicy to średniowiecze z magią, stworzeniami z nią związanymi, wozy, miecze, łuki. Garth Nix uniknął bezładu, i cała ta wizja nie zraża tą mieszanką, a wręcz przeciwnie, przekonuje ona do siebie i wciąga. Chcemy poznawać kolejne miejsca, technologie, zaklęcia.

Bohaterowie powieści trzeba przyznać nie są jakoś szczególnie wyróżniający się od typowych bohaterów powieści fantasy tego typu. Mamy sztampowego młodego rycerza broniącego honoru swego i swej towarzyszki, gotowego bronić Sabriel do samego końca. Jest mentor, ironiczny, kpiący z Sabriel na każdym kroku, ale uświadamiający ją, na każdym kroku jak funkcjonuje ta część świata po przekroczeniu granicy. Sama Sabriel też nie odbiega od tego, co może nam się kojarzyć z nastoletnią dziewczyną.

Fabuła przez to że postacie nie urzekają, też nie wspina się na wyżyny oryginalności. Nie jest aż tak do samego końca przewidywalna, ale niewiele jest też momentów gdzie możemy być zaskoczeni. Ale historia spełnia swoje zadanie i  zdecydowanie wciąga, są momenty niezwykle dramatyczne i parę razy doświadczyłem uczucia zapomnienia i zatracenia się  w książce, za co należą się brawa autorowi.

Na razie traktuje Sabriel niezbyt entuzjastycznie, dlaczego więc w ogóle o niej pisze ? Siłą napędową tej powieści jej styl. To jak została napisana, jej język to sama uczta, istny majstersztyk. Nie ma tam zbędnych zdań, sformułowań, słów nawet. Koncepcja na pisanie jest utrzymywana konsekwentnie od samego początku do ostatnich słów książki. Jaki to styl ? Bajkopisarski przede wszystkim, utrzymany w tonacji młodzieżowej. Nie ma tu jakiś drastycznych bardzo scen, pojęć dla dorosłych. Czyta się to bardzo przyjemnie i ma się wrażenie obcowania z naprawdę przemyślaną literaturą. Może niezbyt ambitną, ale realizującą swe zamierzenia w zupełności.

Podsumowując warto sięgnąć po Pana Nixa gdyż oferuje kilka przyjemnie spędzonych wieczorów przy naprawdę dobrze napisanej lekturze. Nie jest to może dzieło, które będzie się pamiętać latami i dyskutować przez pokolenia, albo opisywać kreację bohaterów, chwaląc ich wniebogłosy, ale na pewno warta jest ona kilku przyjemnych wspomnień .

piątek, 8 maja 2015

Richard Nixon u sterów USA dłużej niż obowiązuje norma.

Jako że obietnica obietnicą, dziś pierwsza rzecz na poważnie, a mianowicie recenzja dzieła legendy komiksu pana Alana Moora Watchmen - Strażnicy. Jest to twór powieści graficznej dość obszerny opowiadający historię alternatywnej rzeczywistości w której nie dochodzi do afery Watergate, nie ma impeachment-u, wojna w Wietnamie kończy się o wiele szybciej.To jest zarys klimatu panującego u Pana Brytyjczyka. 

Przechodząc do meritum na początek to co najważniejsze w komiksie czyli scenariusz. Jest on przede wszystkim wiarygodny, i mówiąc kolokwialnie trzyma się kupy. Wizja Nowego Jorku jak najbardziej przekonuje, i życie w ciągłym napięciu zagrożeniem nuklearnym, z powodu zimnej wojny, jest aż namacalne. W tym świecie pojawia się grupa osób, działająca z własnych indywidualnych pobudek, znana jako Watchmen. Jest to zbieranina indywiduów, którzy postanowili działać przeciw rosnącej przestępczości, pomagać przy wypadkach, katastrofach itp. Działają oni samodzielnie albo w mniejszych grupkach, ustalając swoje działania na cyklicznych spotkaniach. Reakcje na ich pomoc są skrajnie różne. Niektórzy też łączą swoją działalność z rządem, i ponoszą tego konsekwencje. Stają się rozpoznawalni, mają swoje ksywy, bądź też są one im nadane.

Postacie nakreślone przez Pana Alana przekonują, i są niesamowicie różnorodne. Prym wiedzie tu Rorshach, który jest najbardziej rozpoznawalnym bohaterem z komiksu, ale pozostałe persony  są niewiele gorsze. Nie ma tu miejsca na bylejakość czy też schematy,  każda z nich ma wyraźnie zaznaczone motywy, światopogląd, swoją historię. Są to ludzie  dojrzali, ukształtowani przez tą atomową grozę i bardzo konsekwentni w swych działaniach. Autor ma naprawdę słowa uznania ode mnie za ich siłę.

Kolejnym ważnym punktem jest tak zwana kreska, czyli styl rysowania. Jest ona surowa prosta co oddaje klimat powieści i nie przeszkadza w odbiorze. Rysy są wyraźnie zarysowane wokół postaci, co skupia na nich uwagę czytelnika. Od razu wiadomo wokół czego toczy się fabuła utworu. Kolory nie są jaskrawe, przypominają pastele, co ja obieram jako zaznaczenie wyraźne że wiele sytuacji przedstawionych w utworze jest niejednoznacznych moralnie, i to od czytelnika zależy kogo pogląd obierze sobie za słuszny.

Na razie tylko chwalę Watchmenów, a co mi przeszkadza ? Pomiędzy rozdziałami są wstawki służące myślę za wstęp do kolejnego albo przedłużeniem poprzedniego rozdziału. I tutaj słowo myślę jest kluczowe, czasem nie wiadomo dlaczego ta konkretna wstawka się tu znalazła, i czemu ona służy. Można odebrać wrażenie że są to "sztuczne przedłużacze" właściwej treści utworu i można by było bez nich spokojnie się obejść.  Wydaje się również że niektórym postaciom, które mają potencjał poświęcono o wiele mniej miejsca niż im się należało. Jest kilka bohaterów o których chciałbym się dowiedzieć więcej a autor mi to skutecznie uniemożliwił . Rozplanowanie paneli komiksowych na stronie, w kilku wypadkach też mogłoby być lepsze.

Podsumowując Watchmen zasługuje na miano historii kultowej. Jest to świetnie poprowadzona i zarysowana historia, rysunki tylko zachęcają do dalszej lektury. Ma niewiele wad, które tak bardzo nie niwelują przyjemności czytania.

Zdecydowanie polecam.

czwartek, 7 maja 2015

Zapowiedź nie wiadomo czego właściwie, ale brzmi to wszystko fajnie

Jeśli ktoś tu trafił to pewnie zaraz wyjdzie,  bo nie znajdzie tutaj żadnej interesującej treści, przynajmniej tak będzie, w zdecydowanej większości przypadków. Ci którzy zostaną, znajdą tu moje wypociny na przeróżne tematy. Przede wszystkim, myślę, choć może wyjść różnie,  moje przemyślenia na wszystkie tematy jakie przyjdą mi do głowy, recenzje tego co czytałem oglądałem, słuchałem.

Nie znajdziecie tu porno,cycków, mangi, anime, zwierząt w tym kotów. Nie zamierzam zamieszać za wiele zdjęć, filmów, czy muzyki. To ma być blog do czytania, nie do oglądania, słuchania, i wykonywania różnych innych czynności poza czytaniem, możecie sobie wstawiać jakich. Nie wiem czy mi coś przyjdzie do głowy jeszcze słowem wstępu. Jak przyjdzie, to dopisze, jak nie, to musicie się zadowolić tym co jest. Póki co tyle ode mnie. Pierwsza konkretna notka jutro.

 Aha i jeszcze postaram się ze wszystkich sił aby pisać codziennie o czymkolwiek. Może być to notka dwusłowna dosłownie , ale cokolwiek każdego dnia, o ile będę miał techniczną możliwość (czytaj wyjazdy) będzie umieszczane. Jak nie będzie, to też trudno musicie się obejść. Sam jestem ciekaw ile wytrwam przy pisaniu tego wszystkiego tutaj. Póki co chęci są i tego się trzymajmy. Entuzjazm też jest i to jest pocieszające.