czwartek, 3 grudnia 2015

Czyżby nowy Brett ?

Dzisiaj wracamy do autora, który ostatnio dominował w moich publikacjach czyli znanego wam dobrze Petera V. Bretta. Jestem świeżo po lekturze drugiej części jego Tronu z Czaszek. I uwaga są innowacje, małe bo małe i o różnym stopniu atrakcji i użyteczności ale są. Co to za innowację zaraz wszystkiego się dowiecie.

Pierwsza rzecz która od razu się rzuca w oczy po otworzeniu pierwszej strony za okładką to mapa. <Tutaj przydałby się dźwięk fanfar>. Ktoś wpadł na to co prawda w dopiero czwartym tomie, ale lepiej późno niż wcale, że może coś takiego by się przydało. Druga sprawa że świat nie jest bogaty i jest tam zaznaczone z pięć punktów na krzyż, ale ważne jest że mamy orientację odległości między nimi i lepsze wyczucie kierunków. Brawa za tą jakże podstawową nowość. Jeśli ktokolwiek z czytelników fabryki ma kontakt dobry z Fabryką Słów może im zasugerować żeby taka mapa była obecna w każdym tomie począwszy od pierwszego w przyszłych wydaniach.

Drugą rzeczą która też się ukaże wam jak zajrzycie tym razem na sam koniec powieści będzie słownik wyrazów używanych przez naszych Muzułmanów, którzy udają że nimi się są czytaj Krasjan. Nareszcie jest zebrany i szerzej wytłumaczony szereg tych neologizmów autorstwa Amerykanina jak się okazuje (przepraszam za Brytyjczyka Panie Brett), i mamy też etymologię tych słów przynajmniej w części przypadków. Brawo po raz kolejny to na pewno tez się przyda, zwłaszcza takim którzy lubią takie sprawy drążyć, przykładowo autor tego bloga.

I uwaga na tym nie koniec trzecią najmniej przydatną innowacją w  gruncie rzeczy ale też w jakiś sposób jest drzewo genealogiczne rodu Jardira. Mamy tam rozpiskę jego dziedzictwa. Fakt że posiada on kilka żon rzeczywiście nie ułatwia sprawy w śledzeniu, ile ma tych pociech młodych, i z kim. Może niektórzy uznają to wręcz za najbardziej przydatną rzecz.

Przejdźmy teraz do rzeczy, które są właściwą oceną książki, czyli oceny fabuły i całej reszty jej treści. W dziele Bretta dzieje się pod samego początku tradycyjnie sporo, u wielu bohaterów w wielu miejscach na raz i tradycyjnie skaczemy rozdziałami z jednej lokacji na drugą. Wszystko to konstruowane i prowadzone jest w niesamowitym tempie i rozwija się to wszystko w bardzo dobrym kierunku.  Trzeba wspomnieć, że jest parę momentów niesamowicie mocnych, które naprawdę wyjątkowo chce się czytać, i które niewątpliwie podnoszą wartość utworu. Rozdziały genezy są tym razem na szczęście skrócone i możemy się skupić na weteranach serii. A właściwie na wszystkich którzy wcześniej stanowili mimo wszystko tło dla Arlena i Jardira.

Cała książka się skupia na pozostałych bohaterach i dobrze jej na tym wychodzi. Sytuacja między dwiema frakcjami jest na tyle napięta, i bogata w szczegóły, że daje to miejsce dla popisu dla wielu postaci na wykazanie się, i rzeczywiście z tej okazji korzystają. Moją ulubioną postacią z tego tomu jest księżna matka Arienne, która ma rzeczywistą władzę w księstwie, i jest mózgiem głównego ośrodka obrony przed muzułmanami. Jej kreacja jest rzeczywiście dobra i wciągająca.

Nie mam co pisać o stylu, bo już dobrze się zorientowaliście jaki jest i jaki nie jest. Brett jest tutaj boleśnie konsekwentny. Moją opinię o nim dawno już znacie więc nie będę się powtarzał.

Teraz muszę wspomnieć o końcówkę tego tomu, która budzi największe kontrowersje. Moim zdaniem jest ona niespójna z całokształtem sagi. Jest co prawda logiczna, i nie ma tam działań kompletnie oderwanych od jakiegokolwiek sensu, ale nie pasuje mi ona do końca. Mam wrażenie jakby Amerykanin chciał zakończyć z pompą, i widział że zbliżał się do zakończenia bez pomysłu, i po prostu napisał to co mu pierwsze przyszło do głowy, albo miał po prostu taką wizję, i rzeczywiście od początku zamierzał tak kwestię rozwiązać. No nic pozostaje nam czekać na piąty ostatni tom sagi i wtedy będziemy wiedzieć na pewno co autor miał na myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz