Dziś napiszę swoją opinię o filmie Andrew Niccola „Simone”.
Skusił mnie do seansu pomysł na fabułę, który wyróżnia się spośród innych.
Szkoda, że nie został zrealizowany jakoś konkretnie, a rozmieniony na drobne.
Mogliśmy mieć naprawdę mocne kino, ale dziś już wiemy, że tylko mogliśmy. Ale
zacznijmy z uzasadnieniem tej hipotezy zawartej przed chwilą od początku.
Victor Taransky to
niezrozumiały wizjoner, który obecnie nie potrafi zrealizować swych projektów.
Winę ponoszą aktorzy, ponieważ arogancko stawiają niemożliwe do zrealizowania
wymagania, aby w ogóle zaczęli pracować. Według reżysera brakuje tych, którzy
rzeczywiście poświęcali się sztuce, tych co najpierw zrobili co do nich należy,
a dopiero potem rozmawiali o pieniądzach. Gdy kolejna jego wizja zostaje
pogrzebana poprzez odcięcie finansów, zwraca się do niego genialny programista,
który daje mu idealne rozwiązanie. Mowa o symulacji aktorki, która jest w pełni
kontrolowana przez Viktora, zgodzi się na wszystko, a jej ekspresja, cała gra
aktorska jest symulowane przez program komputerowy. Chcemy, aby nasza młoda
dziewczyna odegrała coś jak Audrey Hepburn ? Proszę bardzo. Recenzje ze względu
na inspirację genialną ikoną kina mamy w kieszeni. Tak zaczyna się jeden z
najoryginalniejszych filmów wczesnych początków naszego wieku (2002 rok).
Dlaczego właściwie nikt o
nim nie słyszał? Powód jest niestety trywialny i nie trzeba go daleko szukać.
Jest nim scenariusz, który nie postanowił zamknąć historii w dobrym miejscu. To
po pierwsze, a po drugie, jest w nim kilka absurdów. Problem stanowi też to, że
film próbuje być wszystkim na raz: chce nas bawić, chce być też poważnym
dramatem, a także wizjonerską produkcją. Ostatecznie nie spełnia się w żadnej z
tych ról. Śmiałem się w jednym góra dwóch miejscach, jednak ta natura komediowa
w wielu miejscach pozbawia produkcję naprawdę emocjonalnych momentów. Czuję, że
gdyby reżyser się jednoznacznie zdecydował, co tak naprawdę chce przekazać i,
przede wszystkim, w jakiej formie, wszyscy byśmy na tym zyskali.
Aktorsko jest naprawdę
dobrze. Al Pacino podkreśla swoją klasę w każdej scenie w jakiej występuje, a
jest praktycznie w każdej. Niestety nawet on wydaje się być zagubiony w tym, co
ma właściwie robić w danej scenie. Na szczęście, zdarza się to bardzo rzadko.
Moją uwagę skradła też aktorka grająca naszą sztuczną inteligencję. Rachel
Roberts dostała dość trudną rolę gdzie musiała być nienaturalna, a jednocześnie
przekonać tłumy i nas, widzów, że jest reinkarnacją danej postaci, którą wybrał
dla niej Taransky. Jak na tak mało doświadczoną osobę, wywiązała się z tego
wszystkiego naprawdę dobrze. Nie wybrnęła z tego jakoś wybitnie, ale też się
nie skompromitowała. Catherine Keener grająca żonę niespełnionego reżysera też
jest solidna w swej roli, niestety potencjał jej postaci jest zmarnowany przez
scenariusz , przez co bardzo łatwo przewidzieć jak potoczy się jej historia. Aktorka
jednak potrafiła wycisnąć z tego ile tylko się da i za to należą się jej brawa.
Muzycznie jest całkiem
solidnie. Nie mogę powiedzieć, abym zwrócił szczególną uwagę na utwory
towarzyszące scenom , ale na pewno nie były one nieprzyjemne. Ot, takie tło,
które w żadnym momencie nie przeszkadza w oglądaniu. Scenografia czy kostiumy
też nas nie przyciągną do tego filmu. Jest jedna imponująca rezydencja, czy
ładny domek nad plażą, ale to trochę za mało, aby stanowiło to silny atut
filmu.
Kwestia montażu i zdjęć
też nie odbiega od standardu. Nie ma tu żadnych ambitniejszych ujęć.
Oryginalnych rozwiązań technicznych też brak. Efekty specjalne również nie
wyglądają zachwycająco, ale jednak film powstał w 2002 roku i trzeba o tym, w
tej konkretnej kwestii, pamiętać.
Ostatecznie, siłą
przebicia „Simone” miał być pomysł na fabułę i fakt, że miał być to film dla
każdego. Pierwsze na pewno wyszło i jest to niewątpliwie silny atut produkcji.
Co do drugiego, moim zdaniem pójście w stronę dramatu i próba odpowiedzi na
pytanie czy doskonałe znaczy dobre, czy w pogoni za perfekcją nie tracimy tego
pierwiastka ludzkiego i nie należy bać się błędów, a nawet je doceniać.
Niestety, nie sposób nie czuć zmarnowanego potencjału, więc zamiast ambitnej
opowieści, mamy coś, co przeszło bez większego echa. „Simone” wyrasta ponad
przeciętność, ale tylko wystawiając ponad nią głowę.