wtorek, 27 grudnia 2016

Kolejne Dni z Życia Inkwizytora.

Dziś przeczytacie moją opinię na temat kolejnego tomu przygód Waszego ulubionego ostatnio protagonisty czyli Mordimera Madderina. Nie zaskoczę Was tym, że będą to dwie mini powieści. Jedna z nich to tytułowy „Dotyk zła”, a druga zwie się „Mleko I Miód”. Od razu mogę Wam zdradzić, że tym razem autor wrócił na dobre tory i czuć formę Piekary w tych tekstach.

W pierwszym dłuższym opowiadaniu zaczyna się niewinnie, a konkretnie rzecz biorąc - od prośby przyjaciela o uratowanie jego krewniaka, a potem, tradycyjnie, sprawa się komplikuje i rozwija. Oczywiście, w centrum tego wszystkiego jest nasz drogi Inkwizytor i on ze wszystkich sił stara się rozwikłać zagadkę tajemniczych morderstw. Wszystko jest tutaj poprowadzone bardzo zgrabnie i specjalnie się nie dłuży.  Muszę też przyznać, że przeżyłem małe zaskoczenie w epilogu tej opowieści. Tym razem nie udało mi się przewidzieć jak to się wszystko zakończy, co jest pozytywne, jakby nie patrzeć.

Nie wiem czy wspominać o  stylu, bo musiałbym wymyślić tylko serię synonimów do tego, co powiedziałem już wcześniej. W tej kwestii nadal nic się nie zmieniło. Może mniej jakby odczuwalne są monologi i uwagi głównego bohatera. A może po prostu jest ich zmniejszona liczba. Ale na pewno nie doszło do ich kompletnej likwidacji. Bez tego nie byłoby książki, w ogóle nie czułbym że czytam "Cykl Inkwizytorski".

Ci, co są obok naszego przedstawiciela "Officjum" w całej swej potędze, nie kradną mu spektaklu w jakimś znaczącym stopniu, ale też nie jest tak, że są zepchnięci zupełnie na bok i pełnią rolę scenografii, a nie żywych istot. Niestety, dla opowiadania i autora, kompletnie nie kojarzę postaci, mimo najszczerszych wysiłków, która by wychodziła przed szereg. Może momentami wspomniany krewniak, ale to jednak trochę za mało.

Przechodząc do drugiego tekstu ,mam wrażenie,  że jest on, ogólnie rzecz biorąc, lepszy od tego promowanego tytułem całego zbioru. Myślę, że za główną zmianą w skoku poziomowym są odpowiedzialni bohaterowie poboczni, którzy dla kontrastu tutaj, potrafią zepchnąć Mordimera na drugi plan. Mowa tu przede wszystkim o pewnej dziewoi, która ma niebagatelne znaczenie dla całej opowieści. Ale jest też pewien ksiądz, pewien rozbójnik oraz inni przedstawiciele Instytucji najważniejszej. Co za zmiana, że jest  w ogóle o kim mówić. Takich opowiadań nam trzeba, Panie Piekara. Tak lubimy naszego Inkwizytora, ale nie może on skradać 100% czasu naszego.

Fabularnie jest znów skok w górę. Wątek tajemniczej mocy wioski jakoś bardziej mnie wciągnął niż kolejny przypadek morderstw. Tym razem jest to próba czegoś nowego i przyznaję, nadzwyczaj udana. Epilog całej historii też jest znakomity i niezawodny. Monologi też możecie sobie odhaczyć.

O dziwo lokacja, tym razem, zwróciła moją uwagę. Podobał mi się taki, w gruncie rzeczy, sielankowy obrazek, jaki autor przed nami roztoczył. Było to coś innego od zwyczajowych lochów, zamków, ciemności, podziemi, piwnic i tak dalej, z jakimi mamy zwykle do czynienia i udało się bez tego całego mroku utrzymać klimat pewnej tajemnicy. Wyczuwam w tym wszystkim swoisty kunszt, którego do tej pory nie było.

Podsumowując, jest to jeden z lepszych tomów który zrecenzowałem do tej pory, jeśli nie najlepszy. Oba opowiadania stoją na bardzo dobrym poziomie i jedno jest lepsze od drugiego. Więc jeśli przebrniecie przez pierwsze, nie ma najmniejszych przeszkód, abyście nie zrobili tego samego w kolejnym przypadku. Naprawdę warto sięgnąć po ten odcinek przygód Inkwizytora. Ciężko znaleźć coś lepszego w tej genezie protagonisty.

środa, 14 grudnia 2016

Dziś w opowieściach z Officjum: Kariera młodego Inkwizytora Madderina.

Dzisiejsza recenzja będzie dalej dotyczyła naszego najbardziej znanego przedstawiciela znakomitej instytucji Inkwizycji wykreowanego przez Pana Jacka Piekarę. Tym razem jest są to dwa dłuższe opowiadania zwane mini powieściami. Jedna z nich to ‘Dziewczyny Rzeźnika’ a drugie tytułowe „Wieże do Nieba”. Muszę powiedzieć że poziom trzymają aczkolwiek nierówny, pierwsze wyraźnie odstaje od drugiego.

W pierwszym mamy wyraźną atmosferę śledztwa. Mordimmer angażuje się mocno w odnalezienie seryjnego mordercy. Ofiary, oraz sposób w jaki zostają zabite sugeruje silnie pewien znany przypadek z historii. Inspiracja jest oczywista, ale to nie przeszkadza, gdyż jest to motyw wykorzystywany niejednokrotnie i nasz autor nie jest tu wyjątkiem. Fabuła rozwija się w niezłym tempie, i przez długi czas udaje się jej zachować aurę tajemniczości. Dopiero pod koniec tradycyjnie wszystko się wyjaśnia i jest to bardzo sensowne wytłumaczenie, trzymające się kupy.

Do tego wszystkiego mamy naprawdę irytującego mentora naszego uniżonego sługi. Jest on kompletnie bezużyteczny i tylko chcemy się go pozbyć, bo blokuje drogę rozwoju dla protagonisty. Nie jest to jednak tak do bólu schematyczna postać jak się wydaje.  Jest też kilka innych oczywiście postaci pobocznych, jak chociażby Hrabina, która też jest warta wzmianki, bo ma parę asów w rękawie, czy chociażby  pewien malarz, który ma swoje przebłyski, ale ogólnie nie jest zbytnio intrygujący.

Miejsce akcji też gdzieś przelatuje obok nas, ale nie ma czemu się dziwić, czy ktoś patrzy na otoczenie w którym się znajduje gdy mu wkładają stopę w hiszpańskie trzewiki, albo robią coś podobnie przyjemnego ? Tylko w paru miejscach lokacja ma znaczenie i wtedy autor rzeczywiście się przykłada do jej opisu, jak chociażby atelier wspomnianego wyżej artysty. Podobnie ma się rzecz w przypadku „Wież do nieba” tutaj z kolei pojawia się pewna winiarnia czy też piwnica. Ale fabuła też w dużej mierze specjalnych miejsc do rozwoju nie wymaga.

Stylistycznie można powiedzieć mamy to co cały ten cykl sobą reprezentuje czyli monologi autora całej tej narracji i mówienie o klerze, kobietach, swej skromności, i cały pozostały repertuar też tu jest obecny. Oba opowiadania napisane są podobnie więc ten paragraf ponownie zostawię wspólny. Ten element recenzji jest niezmienny od "Płomienia I Krzyża". Jego ocena pozostaje więc ta sama i nie ma się co tu specjalnie rozpisywać na ten temat.

A co mamy w drugim tekście ? Jest intryga związana z konkurencją architektów rywalizujących ze sobą, gdzie istnieje podejrzenie że jeden z nich posługuje się czarną magią aby przyśpieszyć swoje wysiłki. Muszę przyznać w dużej mierze nie czułem tej mini – powieści. Cała ta historia niespecjalnie mnie wciągnęła.  Jest oczywiście kilka naprawdę dobrych scen, ale to dalej mnie nie przekonuje. Gdyby nie postać pewnego inkwizytora który się później pojawia spisałbym je zupełnie na straty. Jej wprowadzenie daje drugi oddech i szanse. I Piekara skwapliwie z tej szansy skorzystał. 

O jednej z postaci już wspomniałem, ale oczywiście nie jest ona jedyna. Pojawia się ich trochę przez całą treść, ale nie wbijają się na pewno na dłużej w pamięć. Przynajmniej nie w moim przypadku. Ale Toffler nadrabia za nich wszystkich z nawiązką. Chciałbym aby to nie była jego pierwsza i ostatnia obecność.  Jeszcze można wspomnieć o jednym z żołnierzy pomagającym Inkwizytorowi. Wykazuje się on od czasu myśleniem i dobrymi ripostami. 

Zakończenie historii także trochę rozczarowuje, gdyż nawiązuje w pewien sposób do tego co czytaliśmy parędziesiąt stron wcześniej i chciałoby się czegoś jednak czegoś trochę bardziej odkrywczego.Nie ma tu jakiegoś specjalnego zaskoczenia, wydaje się być to wszystko odtwórcze i na tym jednak traci poziom opowiadania.

Jak więc sprawa ostatecznie się miewa z wartością tego tomu cyklu ? Odpowiedź nie jest tak do końca jednoznaczna w tym przypadku. "Dziewczyny Rzeźnika" prezentują się zdecydowanie lepiej pod każdym właściwie względem. „Wieże do nieba” tylko rozczarowują i pomimo wszelkich prób nie mogą się przebić. Jeśli te czterdzieści złociszy za jeden naprawdę dobry tekst, a drugi przeciętny to dla was za dużo to możecie sobie odpuścić. Z drugiej strony jeśli jesteście fanami cyklu to tego tomu i tak sobie nie odpuścicie. Ja osobiście lekko żałuje, bo mogło być trochę lepiej, ale zawsze każdemu zdarza się lekki spadek formy.

wtorek, 6 grudnia 2016

Genesis najsłynniejszego Inkwizytora polskiej fantastyki.

Po tomach opowiadań, które jak się okazało ostatecznie są końcowymi opowiadającymi historię przedstawiciela znakomitej instytucji jaką jest Święte Officjum Jacek Piekara serwuje nam lekką odskocznię od żywej potęgi jaką jest Mordimer Madderdin i przedstawia jego początki gdzie jest tylko małym podrostkiem.

„Płomień i krzyż. Tom 1” jest właśnie niczym innym jak czterema krótkimi historiami o zróżnicowanej długości, które przekazują nam wiedzę jak zaczynał nasz bohater. Skąd on się właściwie wziął, a wraz z nim jego pomocnicy i jak to się w ogóle stało że oddał swoje życie takiemu a nie innemu celowi, czyli oczyszczania ziem cesarskich z herezji wszelkiego rodzaju. I jak wiemy okazuje się w tym zadaniu niesłychanie skuteczny.

Trzeba przyznać czyta się to wszystko niezmiernie ciekawie. Jak sobie nasz przyszły Młot na Czarownice poradzi, bez dostępu do żadnych środków w walce z demonami, zmuszony do tego aby polegać całkowicie na swoim nauczycielu, którym jest notabene Artur Lowofell. Jego postać ma niewątpliwy wpływ na to kim się stanie nasz protagonista. Także zdarzenia, których doświadcza w pierwszych latach swego kształcenia mają znaczenie. Poznajemy również osoby które znamy z kolejnych opowiadań jak Kostuch, czy też (co jest swego rodzaju ciekawostką) matkę Mordimmera.

Jeśli chodzi o fabułę tych opowiadań to nie odbiega to zbytnio od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni, zmienia się tylko perspektywa. Nie oznacza to też że Piekara poszedł po najmniejszej linii oporu i skopiował schematy z poprzednich tomów, o  nie. Już piękna Katarzyna okazuje się być nietuzinkową historią o pięknej niewiaście, potem w kolejnych opowiadaniach poznajemy stopniowo  mentora młodego jeszcze naiwnego bohatera. Widzimy jego przemianę w bystrego obserwatora i gorliwego Inkwizytora. To wszystko sprawia że cykl jako całość zyskuje na spójności a starzy wyjadacze cieszą się że dostają kilka dodatkowych smaczków.

Stylistycznie jest to do czego nas autor przyzwyczaił przez przebieg całej sagi. Czyli w żaden sposób nie upiększa nam obrazów, które obserwujemy oczami bohatera. Mamy tu tortury, krew, brutalność i to dość skrajną, ale także sporo ironii, ciętych ripost, i cynizmu oraz pogardy do niektórych. Wszystko to do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Przyznam się że cała ta mieszanka, jest jednym z powodów dla których uwielbiam tą sagę. Te wszystkie kąśliwe uwagi, ta cała surowość klimatu, a także te zapewnienia o gorliwości w stosunku do pełnionej misji Mordimmera - to są rzeczy, których nie da się podrobić i stanowią pewną jakość.

Cała rzecz dzieje się w świecie opartym o średniowieczną Europę i pojawiają się miasta z naszego świata. Klimat też nie odbiega od tego co sami sobie wyobrażamy o tych czasach jeśli myślimy stereotypowo. Oczywiście różnicą jest to że jest to uniwersum ściśle kontrolowane, przynajmniej w większości przypadków przez Instytucję Officjum. Ono jest w gruncie rzeczy najwyższą władzą w Cesarstwie i ma prawo każdego wziąć pod ostrze sprawiedliwości, i zmusić do zeznań, torturować i zakwestionować jego żarliwość bycia chrześcijaninem. A i ważny szczegół tutaj Chrystus zszedł z krzyża i mieczem wraz z apostołami nawracał niewiernych. I cała ta otoczka jest właściwie takim polem do manewru dla naszego bohatera.

Bohaterowie poboczni zyskują kolosalnie na znaczeniu. Właściwie ma się wrażenie momentami że jest to zbiór opowiadań stworzony przede wszystkim dla nich. Na szczęście stanowią oni bardzo ciekawą plejadę charakterów, zwłaszcza że większość z nich spotkamy jeszcze potem. Dlatego cieszy mnie fakt że maja tyle miejsca do rozwoju i te miejsce skwapliwie wykorzystują. Co do naszego protagonisty to jest on mimo wszelkich zapewnień próżny, arogancki, pełen cynizmu, ale za to piekielnie inteligentny, lojalny sprawie, przenikliwy, bystry, i jest playboyem. Powiedzcie mi jak tu go nie kochać ? Jak dla mnie bardzo interesujący miks cech.

Podsumowując jeśli znacie już Piekarę i jego najbardziej znane dzieła  to nie widzę przeszkód aby tego nie czytać. A jeśli to dla was rozpoczęcie przygody z sagą, to jeśli nie odtrąca was brutalność, przedmiotowe  traktowanie kobiet momentami, ciągły właściwie cynizm, sporo monologów, i wyraźnie negatywny stosunek do kleru i także same założenia religii złamanego krzyża, to możecie śmiało sięgać po tą książkę, gdyż stanowi dobrze napisaną historię ze złotymi maksymami głównego bohatera. I o dziwo mimo tego ponurego klimatu wywoła wiele uśmiechu na waszych twarzach, ale też może się wkraść obrzydzenie wywołane niektórymi scenami.

wtorek, 6 września 2016

Opowieść o tym jak zemsta zjada człowieka

Dziś kolejna recenzja książki, czyli wracamy do tradycyjnej aktywności tego bloga.  Będzie to pierwszy tom trylogii Joe Abecrombiego osadzonej w jego autorskim świecie. Jest to historia pewnej kobiety, która po traumatycznych wydarzeniach pała rządzą zemsty na swoim byłym już w tym momencie pracodawcy. Zbiera ona „drużynę marzeń” aby osiągnąć swój cel. Wędruje ona ze swoją kompanią planując morderstwa wszystkich tych, którzy przyczynili się do jej nieszczęścia. Od razu powiem, że jest to rzecz naprawdę warta czasu i uwagi poświęcona jej czytaniu. Teraz będę mówił dlaczego.

Niesamowitą siłą tej pozycji jest jej realizm i oddanie charakterów ludzkich. W ten świat  bardzo łatwo wsiąknąć i w nim zostać na dłużej. Całokształt jego sprawia nieodparte wrażenie bogatego, pełnego życia i przekonywującego w pełni. Ja od razu wiedziałem gdzie się znajduje. Dodatkowo nie ma problemów z  logiką, pozbawiony jest zgrzytów, potknięć, niespójności. Opiera się mocno na naszej rzeczywistości, nie ma w nim praktycznie magii, pojawia się ona sporadycznie i znika równie szybko pozostawiając czytelnika w domysłach. Zwolennicy klimatów panujących w Pieśni Lodu i Ognia poczują się jak w domu.

Protagonistka Zemsty Najlepiej smakuje na zimno jest pochłonięta całkowicie oddana swemu celowi. Nie posiada zupełnej  odporności na skutki swych działań. Ich konsekwencje ścigają ją często i gęsto. To udowadnia że termin człowieczeństwa nie jest jej obcy, staje się kimś kogo można zrozumieć. Bardzo to do mnie przemawiało. W którymś momencie sam nie wiedziałem czy ją popieram czy nie. Pytanie, które zadaje książka wydaje się być bardzo proste i brzmi: czy cel uświęca środki ?I autor nie daje na nie jednoznacznej odpowiedzi, tylko zostawia pole do popisu czytelnikowi.

Poza panią Monzo Murcatto w książce znajdziemy całą plejadę postaci pobocznych i wcale nie są oni gorsi od niej. Mają tylko mniej miejsca w książce. Świetnym bohaterem jest Nicomo Cosca przykładowo. Niby trochę zalatujący sztampą najemnik lubiący wypić, ale chowa on niejednego asa w rękawie i nie waha się ich użyć gdy zachodzi taka potrzeba. Dalej mamy kompletnie nieobliczalnego Przyjaznego, którego nawyk liczenia wszystkiego zawsze niepokoi. Potem truciciel i jego asystentka, oboje inteligentni, na swój sposób uczciwi we wszystkim co robią i szczerzy. Dodatkowo znajdziemy także Dreszcza, którego przemiana straszy właściwie cały czas. Ogólnie rzecz ujmując na pewno znajdziecie kogoś komu będziecie kibicować w tej całej historii i na pewno nie będzie to postać banalna. Abercrombie chyba po prostu takich nie potrafi pisać i chwała mu za to.

Fabularnie stoi nasza pozycja naprawdę dobrze. Kilka scen jest niezwykle zajmujących, sprawiających że na pewno nie odłożycie jej prędko z powrotem na półkę. Zapamiętam je na dłużej bez cienia wątpliwości. Skala poszczególnych momentów rośnie wraz z rozwojem fabuły aby w epilogu osiągnąć apogeum. Całość jest napisana według dyrektywy Hitchocka o trzęsieniu ziemi na początku i tym co następuje potem i konsekwentnie się tego trzyma i wychodzi jej to jak najbardziej na dobre.

Świat przedstawiony gdzie będziemy przeżywać epickie przygody w raz z naszą dzielną drużyną nieustraszonych nie należy do oryginalnych specjalnie, ani stanowiących w gruncie rzeczy istotny element całej opowieści. Ta historia mogłaby się rozgrywać gdziekolwiek a i tak byśmy ją czytali, bo nie o miejsce tego wszystkiego tu chodzi. Autor po prostu daje sobie scenografie bez specjalnego rozmachu aby rozegrać scenę, którą sobie zaplanował. I to widać i działa w każdym momencie więc nie mam pretensji o brak rozbudowanych opisów. Ewidentnym przewinieniem za to jest brak mapy, która by pomogła się zorientować gdzie bohaterowie są właściwie i ile im zostało do ostatecznego celu.

Stylowo u Brytyjczyka nie ma na co narzekać. Jest brutalnie, momentami zabawnie, bardzo konkretnie. Nie ma zbędnych zdań, wyraźnie dających się we znaki dłużyzn. Jak jest przestój w wartkiej akcji to ma on swoje miejsce, i nie jest po prostu wypełniaczem czasu pełnym filozoficznych wypocin pisarza, tylko mamy w takich miejscach plany, romanse, dialogi i inne potrzebne na pogłębienie historii i postaci rzeczy. Nie jest też on specjalnie wyszukany, ale tego wymaga fabuła. Nie może być wyrafinowanych porównań, czy też słownictwa gdzie mamy do czynienia z często i gęsto lejącą się krwią. O tak jej nam nie zabraknie w powieści.

Podsumowując książka jest pozycją dla tych co szukają czegoś z interesującymi bohaterami, bez supermocy czy innych podobnych rzeczy.  Historia ta to rzecz przepełniona trupami, ale zawsze w imię wyższego dobra. Opowiada o ludziach, ich motywacjach, psychice czy też rozterkach. Na upartego znajdziemy też tam odrobinę filozofii zwłaszcza z ust Cosci czy tez truciciela, ale to taki drobny dodatek do znakomitej pozycji. Do tego co zaznaczyłem wcześniej świetnie napisanej. Jak lubicie to co oferuje Saga Martina, Abercrombiego możecie brać w ciemno. 

środa, 20 lipca 2016

Titan jednak żyje ? Owszem i wygląda na to że nie przejdzie bez echa w świecie gier.

Tytan jednak się pojawił na rynku po wielu latach zapowiedzi, ale pod zmienioną nazwą – Overwatch. Z oryginalnego zamysłu ostały się zarysy fabuły, dynamika rozgrywki oraz część stylu graficznego. I trzeba przyznać, jest to niezwykle udany renesans tytułu. Wyszła z całości jedna z najważniejszych premier tego roku, która już na starcie podbiła świat sprzedając się w 10 – milionach egzemplarzy. W tej recenzji postaram się wyjaśnić skąd ten fenomen się pojawił, i czy zasłużenie.

Z czym właściwie mamy do czynienia ? To FPS połączony w bardzo ciekawy sposób z elementami gry MOBA, co przejawia się tym że mamy na starcie dwadzieścia jeden postaci( niedługo pojawi się kolejna i na pewno nie jest to ostatnia), bardzo różnorodnych trzeba dodać. Każda z nich ma odmienny zestaw umiejętności, historię, kwestie wypowiadane, skórki, i wiele innych aspektów. Przykładowo mamy samuraja z kataną, niezwykle mobilnego Genjiego, który ciska shurikenami, oraz dobija wrogów szybkim zamachem mieczem, o ile damy mu się podejść. Jest też jego brat Hanzo. On z kolei jest doskonałym łucznikiem ze strzałą rozpryskową, rażącą obszarowo wrogów, albo ze swoistym sonarem skanującym na małym obszarze obecność przeciwników, i ujawniającym ich pozycje. Przykłady można by przytaczać do wyczerpania zasobu postaci. Dość powiedzieć że każda z nich pełni w zamyśle twórców określoną rolę, na które składają się atak, obrona, wsparcie i bycie tankiem. Godne wzmianki jest też to że balans postaci jest w dużej mierze zachowany. Oczywiście wymaga on poprawek, ale już widać, że twórcy się nauczyli na swych poprzednich tytułach, oraz potrafią słuchać społeczności. Obie te rzeczy są pożądane jak najbardziej.

Co stanowi spory plus Overwatcha że nie jest on zwykłym deathmatchem, gdzie chodzi o to kto zabije jak najwięcej osób w jak najkrótszym czasie, ale jest ściśle nastawiony na współpracę. Często bez postaci wsparcia, czy też tanka osiągnięcie sukcesu jest niemożliwe. A co właściwie jest naszym celem ? Są cztery tryby gry, które są rozgrywane na 12 mapach, po trzy do każdego z nich. Są to eskorta( na początku mapy znajduje się ładunek, przy którym musi stać przynajmniej jedna osoba, aby posunąć go do przodu). Zadaniem przeciwników jest oczywiście nie dopuścić do tego aby ta „przesyłka” dotarła do celu. Dalej mamy do czynienia z obroną punktów, drużyna atakująca aby go przejąć musi przebywać na nim przez określony czas. Przedostatnim jest wpierw przejęcie danej lokacji, a potem utrzymanie go, gdzie co sekundę rosną nam wartości procentowe. 100% dla którejś ze stron to koniec rundy, których to mamy trzy. Ostatnią rzeczą, która może nam się przytrafić(mapy są losowane ze wspomnianej puli) to hybryda pierwszych dwóch wspomnianych( najpierw bronimy punktu, a jak nam się nie uda mamy krótką eskortę).

Rzeczą godną uwagi jest fakt, że wszystkie te mapy są oparte na klimacie i architekturze przypominających realne miejsca na mapie naszego świata. Dla przykładu mamy wybrzeżne, greckie polis, słynną drogę 66, czy tez sam Hollywood. To wszystko jest bogate w detale, szczegółowe i rzeczywiście łatwo uwierzyć, że właśnie walczymy na jednej z ulic Londynu. To oczywiście jest dużym plusem gry. Jeszcze do tego dochodzi fakt, że te miejsca są pełne różnych alternatywnych przejść, i często można zaatakować przeciwnika z tyłu, z boku, tam gdzie się tego nie spodziewa. Tylko naprawdę momentami jest jedyna słuszna droga przedostania się do celu.

Technicznie Overwatch jest zrobiony bardzo dobrze. Rzadko mamy do czynienia z sytuacją rozłączenia się z serwerem z przyczyn od twórców gry. Przy tym co się działo przy Diablo III na samym starcie, to spory krok naprzód. Dalej graficznie wszystko jest dopieszczone do wysokiego poziomu. Postacie mają bardzo estetyczne modele, bronie też nie są gorsze, efekty umiejętności, wybuchy wszystko jest bez problemu do odróżnienia i nie mamy problemów z identyfikacją, kto kim jest i czym strzela. Dźwiękowo jest wręcz rewelacyjnie. Każda mapa ma swoją unikalną ścieżkę dźwiękową, odgłosy broni, też są niepowtarzalne. W grze dodatkowo został zaimplementowany zaawansowany system „dystrybucji” odgłosów, aby ułatwić rozpoznanie kierunku z którego ktoś właśnie w nas ładuje magazynek, albo robi co innego.

Elementem obowiązkowym teraz w wielu grach opartych na rozgrywce sieciowej jest system progresu, który objawia się w grze dostawianiem doświadczenia za każdą potyczkę. Zdobycie pewnej ilości tegoż powoduje zwiększenie poziomu, co daje nam skrzynkę w której znajduje się cztery losowo generowane kosmetyczne przedmioty na daną postać ( kwestie, skórki, graffiti i inne takie). Mają one także różny stopień rzadkości od pospolitych, przez rzadkie, po epickie, czy ostatecznie legendarne. Te „łupy” jak zostało to nazwane przez autorów można też kupić za realne pieniądze. Można też to wszystko zdobyć za walutę obecną w grze. 

Blizzard zadbał też o tło całości. Mamy aż cztery póki co filmy animowane opowiadające głownie genezę albo relacje między postaciami, mamy komiksy krótkie dotyczące wielu z nich, oraz samą historię czym jest i co reprezentuje Overwatch. Każda z tych rzeczy jest dopieszczona do ostatniego szczegółu, i nie można tych postaci pomylić. Wszystkie mają pewne cele, powody dla którego dołączyły, bądź też odłączyły się od organizacji. Całość to tylko uwiarygadnia potyczki, zwłaszcza że te filmiki dzieją się na mapach, które są obecne w grze. 

Niedawno pojawiła się opcja grania „na poważnie” czyli kompetytywnie. Blizzard sam przyznał że ten typ rozgrywki, jest do połowy sierpnia testowy, gdzie próbują znaleźć optymalne rozwiązania dla graczy. Niestety ale ta próba wprowadzenia tzw. rankedów ma więcej wad niż zalet. Poczynając od najważniejszej rzeczy czyli oddzielnego segregowania tych co grają sami od drużyn, po naliczanie rang, kary za wychodzenie i ogólnie system ponownego dołączania, nagrody za ten sezon, rzut monetą, „sudden death”. Jak widzicie jest tego sporo i można by tego jeszcze dodać.

Podsumowując Overwatch ma naprawdę spory potencjał, aby wbić się klinem do sceny e-sportoweji dłużej tam pozostać (o ile da radę wrzucać do gry nową zawartość w akceptowalnych odcinkach czasowych), stać się też grą dla „niedzielnych graczy”. Musi jedynie zrobić dwie rzeczy. Przebudować system grania kompetetywnego, oraz cały czas dbać o balans i dodawać nowe postacie, skórki, mapy. Jak jedna chociaż z nich zawiedzie, niestety ale gra może o wiele szybciej upaść niż przykładowo Diablo.


poniedziałek, 23 maja 2016

Co jest pod Kopułą ?

Dziś odetchniemy od Pana na Tronie. Niech on też sobie odsapnie. Zmienimy zupełnie klimat na post apokaliptyczną wersję rzeczywistości. W trakcie jak czytam siódmy tom od króla, to łyknąłem podczas mej niedawnej podróży mini – powieść młodego, początkującego ale mającego już na swym koncie skromny dorobek autora Pawła Jakubowskiego „Kopuła”.

Jak to w tych realiach często bywa, cała powierzchnia jest skażona i to w śmiertelny dla wszelkiego życia  sposób przez opary gazu. Przetrwała tylko część ludzkości, która znajduje się w kopułach, które nie dość że są głęboko pod ziemią to jeszcze ochrania je powłoka chroniąca przed niebezpieczeństwem. Problem pojawia się wtedy, gdy zagrożenie nie zanika, zapasy żywności i nie tylko zostały zgromadzone i zaprojektowane na rok, a ludzie tkwią tam już przez trzy lata. Akcja rozpoczyna się w momencie zebrania najwyższych przedstawicieli partii, którzy mają zaradzić tym problemom. Można powiedzieć że tam się też kończy bo cała fabuła zamyka się w pomieszczeniu obrad, które nie należy do bardzo pojemnych.

Bohaterowie to członkowie zgromadzenia pełniące rozmaite w niej funkcję. Poczynając od Sekretarza, kończąc na Mierniczym dbającym o wytrzymałość kopuły. Autor cały dramat( w sensie też dosłownym bo książka wybitnie się nadaje do przeniesienia na deski teatru co zresztą Pan Paweł zrobił) zawarł w dialogach a także czynach owych ludzi. Każdy z nich ma swoje własne cele, także chce coś osiągnąć w czasach kryzysowych, jakoś wykorzystać ten moment krytyczny dla przetrwania gatunku. Nie powiem żeby to była plejada wybitnych osobistości, ale też nie można zarzucić takiej do bólu sztampy. Potrafią oni zaskoczyć choć właśnie wspomniany człowiek od pomiarów odstaje od reszty i jakoś nie potrafi „skraść sceny” pozostałym. 

Pomysł na fabułę sprawdza się w zupełności, i pozwala śledzić zachowania ludzkie w momencie właściwie gwarantowanej apokalipsy. Jest to rzeczywiście cała plejada reakcji i to one najbardziej wciągają w tej pozycji. Ciężko w tej sytuacji też komuś wyraźnie kibicować, bo nikt tutaj od początku wydaje się nie mieć szans na zdecydowane zwycięstwo. Nawet Strażnik mający pod sobą wojsko i broń nie wydaje się mieć mocnej przewagi, choć oczywiście nie waha się sięgnąć w razie potrzeby po swoje atuty.

Świat przedstawiony zamyka się w tym jednym pomieszczeniu w znacznej mierze. Nie poznajemy powierzchni w żadnym stopniu. Znamy ją tylko z pojedynczych, zdawkowych opowieści. Poza obradami mamy tylko zerknięcia w inne pomieszczenia, ale właściwie nie mają one żadnego znaczenia. Lokacja nie gra tu żadnej roli i nawet nie próbuje skupiać na sobie uwagi. Zresztą jedyny opis jaki jest, a przynajmniej który zapamiętałem znajduje się na samym początku książki i potem już nie ma na nie miejsca.

Teraz przyszła kolej na styl i tutaj nie jest tak do końca różowo. Powieść jest napisana raczej prostym językiem i pisarz stara się odróżnić bohaterów też w sposobie ich mówienia, w sensie wypowiadanych słów i ta sztuka się w wielu przypadkach udaje(choć nie wszystkich). Poważnym za to mankamentem są powtórzenia, których jest tu od groma.  Niekiedy jest to zrozumiałe  u postaci Sekretarza, który lubi podkreślać pewne rzeczy,  czy też u Rachmistrza z racji tego że jest nerwowy.  Często jednak mam wrażenie, że autor je stosuje w kompletnie dziwnych, i dla mnie kompletnie niezrozumiałych momentach, co niebywale zaczęło w którymś momencie irytować i odbierać częściowo przyjemność z książki. Zacząłem się zastanawiać, po co to zdanie w tym momencie padło drugi raz, skoro nie ma jakiejś wyraźnej logicznej podstawy ku temu. I dlaczego akurat te, a nie właściwy wniosek przykładowo. Chętnie bym się dowiedział "u źródła" czy to jego świadomy zabieg w kilku przypadkach. Czy też jest to wina składu, tudzież korekty. Mam nadzieję ze będę miał ku temu okazję.

Pora na podsumowanie. Ogólnie polecam książkę Pana Pawła gdyż jest to wciągające studium psychologii człowieka w obliczu śmierci. Nie jest to portret szczególnie ubarwiony, złagodzony. Raczej pewna autorska wizja, bez pokolorowania tego dla najmłodszych. Rzeczą którą jeszcze bym wytknął autorowi jest fakt że brakuje mi tu szerszego nakreślenia mimo wszystko świata, i jego historii. Przydałoby się kilka dodatkowych stron jak do tego wszystkiego doszło bo ze strzępów nie da się tego wszystkiego złożyć w sensowną całość. Rozumiem, że książka skupia się na czymś zupełnie innym, ale geneza i dodatkowa sceneria mogłaby to wszystko dodatkowo ubarwić. Ponadto zabrakło zupełnie miejsca dla postaci pobocznych, które w ogóle nie mają się szans przebić do naszej pamięci, przyćmione przez protagonistów. A szkoda bo przydałby się ktoś z zewnątrz, mający jakiś wpływ na to wszystko. Z pozytywnych rzeczy z kolei mogę powiedzieć że jest kilka naprawdę dobrych momentów. Zwłaszcza kwestia pewnego mitycznego rozwiązania jest bardzo ciekawie rozwiązana oraz jedna ze scen z Rachmistrzem doprowadziła mnie do naprawdę szczerego śmiechu. A i oczywiście zakończenie jest niezwykle nowatorsko potraktowane, ale to już musicie odkryć sami.

Pozycja na pewno zasługuje na te dwie godzinki, albo nawet mniej które potrzeba na jej przeczytanie w całości. Jest w stanie wam praktycznie zagwarantować rozrywkę na solidnym poziomie. Może to nie jest literatura specjalnie wybitna, ale tez unikniecie odrzucenia książki na półkę z powodu rozczarowania treścią, czy formą. A jeśli tematyka wam się rzeczywiście spodoba, to na pewno po skończeniu zostanie wam  też kilka kwestii do rozważań w głowie.

piątek, 29 kwietnia 2016

Król rządzi niepodzielnie. I jeszcze umacnia swoją pozycję.

Kolejny raz zmierzę się z Eriksonem i jego twórczością w ramach „Malazańskiej Księgi Poległych”. Jak łatwo możecie się domyślić – dziś będzie to trzeci tom tej sagi czyli „Wspomnienia Lodu”. Z trzej zrecenzowanych tytułów ten jest bez wątpienia najlepszy. Kanadyjczyk wspina się na sam szczyt i raczej tam zostanie.

Fabuła Panowie i Panie to mistrzostwo świata. Wciąga od samego początku. Zagrożenie jest realne, gdzie nawet Ascendenci się go boją, w postaci samego Anomandera Rake. W reakcji na widmo grożącej zagłady Genabakis formułują się sojusze, o których wcześniej nie było mowy oraz pojawiają się siły, które wcześniej były wierne tylko sobie, oraz wykazywały się skrajną neutralnością, czy też przynajmniej próbowały ją zachować. W trzecim tomie autor wraca do wielu wydarzeń i postaci z pierwszej części. Naprawdę trzeba znać „Ogrody Księżyca” żeby się orientować co się dzieję w obecnych realiach. Do „Bramy Domu Umarłych” też oczywiście jest kilka nawiązań, ale jest ich proporcjonalnie mniej. Doprawdy  na długo wciągnąłem się w to co się działo na kontynencie z Siedmioma Miastami i trzymało to w napięciu do samego końca. I jeszcze do tego wszystkiego doszła ta niezwykle dramatyczna końcówka. Oczywiście Erikson nie byłby sobą gdyby oprócz głównego wątku na który poświęcony jest wyjątkowo sporo miejsca nie dorzucił całej masy pobocznych historii, ale żadna z nich nie jest tak ciekawa jak losy Jasnowidza(głównego oponenta naszych bohaterów). Ale też nie można zarzucić że te wątki tylko nas rozpraszają. Potrafią też skupić na sobie uwagę. Może dla niektórych będą nawet najważniejsze.

Jeśli chodzi o lokacje z racji że większość wydarzeń rozgrywa się tam gdzie byliśmy już w pierwszej części to nie mamy całej gamy nowości. Co prawda teraz zwiedzamy część południową, gdzie wcześniej przebywaliśmy w północnej ale krajobrazy jako takie się nie zmieniają. Jedyną miejscówką, którą kojarzę w dalszym ciągu jest lokalizacja ostatecznego rozwiązania kwestii kampanii Panosa, czyli sam epilog powieści. 

Stylowo znów mamy klimat znany już nam dobrze. Nie dochodzi żaden nowy element, który mógłbym tutaj dodać  czy zaznaczyć. Jeżeli nie spodobała nam się forma w której treść została zawarta do tej pory. To „Wspomnienia Lodu” nas do Eriksona nie przekonają. Zresztą zdecydowanie odradzam z całą świadomością zaczynianie przygody z „Malazańską…” od innej części niż od pierwszej ze względu na tą ogromną liczbę powiązań. Potencjalny czytelnik traci naprawdę wiele nie znając początku tego wszystkiego. Także nie liczcie na jakiś rozwój, coś nowego w tym aspekcie. W gruncie rzeczy  pasuje on świetnie do tego co się dzieje na kartach powieści więc nie ma potrzeby go zmieniać. Jakaś młodzieżowa stylizacja, czy nie wiem na dramat albo coś podobnego kompletnie by nie pasowało do charakteru.

Nie będzie zaskoczeniem fakt że tutaj też mamy plejadę nowych osobników, ale jednak fabuła kręci się głównie wokół tych, którzy już gdzieś się pojawili w jednej czy drugiej książce. Cieszy to bo nareszcie mamy poczucie spójności tego wszystkiego. Pewnej ciągłości o którą było tak ciężko do tej pory. Ich rozwój i losy są poprowadzone solidnie i chce się o nich czytać. Mamy moich chyba ulubionych Tistle Andii, Tistle Edur, ludzi, Barghestów, T’lan Imassów, Jaghutów. Znów jest z czego wybierać i z charakteru, i z wyglądu czy pochodzenia etnicznego. I dalej nie mamy problemów z odróżnieniem(zwłaszcza jak podołaliśmy temu w pierwszym tomie). Erikson naprawdę ma pomysły na postacie i konsekwentnie je realizuje, i to widać.

Autor też po raz kolejny wykonuje krok do czytelnika ponieważ zdarza się już że mamy kilka stron o tej samej sytuacji bez szczególnego przemieszczania się, skakania po wydarzeniach. Okazuje się że można się skupić choć przez chwilę i doprowadzić coś do jakiegoś końca a przynajmniej dobrego momentu przerywnika. Ta tendencja cieszy, ale dalej mamy sporo chaosu, który zaczynam rozumieć jest konieczny aby pisać o tak wielkiej ilości bohaterów jednocześnie w jednym tomie. Ale już teraz się zapewne do tego wszystkiego przyzwyczailiśmy i przestaje nas to drażnić. Zwłaszcza że moment przerwy jest wyraźnie zaznaczony przez oddzielenie tekstu od siebie.

Podsumowując Wspomnienie Lodu jest zdecydowanie najlepszą do tej pory częścią tej Kanadyjskiej epopei. Jeżeli macie za sobą już „Ogrody” i „Bramę” nie widzę najmniejszego powodu do rezygnacji z tej części. Cała masa smaczków, niezwykle intrygująca fabuła, dalsze losy bohaterów, których polubiliśmy bądź nie, znów odrobinę bardziej przyjazna dla czytelnika, bez rewolucyjnych zmian w stylu. Czy można prosić o więcej ? Ja na pewno nie będę narzekał jak ten poziom zostanie utrzymany w kolejnych częściach sagi. A może nawet będzie jeszcze lepiej ? Tego z całego serca życzę Eriksonowi gdyż zasługuje na to aby się znaleźć w Hali Sław czy czymś podobnym ze swoją twórczością. Czekając na utrzymanie formy zapowiadam następną recenzję Domu Łańcuchów, który jest czwartą częścią. Dokończmy te dziesięć tomów razem. Naprawdę warto.


sobota, 23 kwietnia 2016

Król wraca na tron. Zasłużenie pokazuje jak pisać kontynuację i wspinać się wyżej.

Dziś wracamy do mego Bożyszcza czyli Stevena Eriksona. Tym razem chłoniemy jego historię, którą zawarł w „Bramach Domu Umarłych” czyli drugiego tomu jego monumentalnej „Malazańskiej Ksiegi Poległych”. I od razu jak zresztą możecie się zorientować w samym tytule, jest lepiej i to na każdym polu. A jednocześnie można odnieść wrażenie że niewiele się zmieniło. Zaraz wam wszystko wyjaśnię.

Po pierwsze autor zastosował ciekawy zabieg już od samego początku, a mianowicie rezygnacja praktycznie ze wszystkiego co miało miejsce w pierwszym tomie. Nie uświadczymy tu kontynuacji losów żadnej z postaci poza bardzo nielicznymi wyjątkami.  Mamy tu do czynienia z zupełnie nową historią, z kompletnie nową plejadą bohaterów, masą nowych wątków do śledzenia i zgadliście chaosem. Z tym że tym razem to wszystko wydaje się być odrobinę bardziej uporządkowane niż poprzednim razem. Już nie skaczemy pomiędzy wszystkim aż tak gwałtownie. Sekcje poświęcone poszczególnym wydarzeniom wydają się być dłuższe i rzeczywiście odpowiadają jakiejś porcji historii, nie urywają się aż tak nagle, w wydaje się losowym miejscu. Erikson chyba zaczyna dbać o czytelnika i chwała mu za to.

Przejdźmy teraz do tych, o których czytamy w powieści. Należą ponownie do całej gamy ras i narodowości kreśląc bardzo ciekawy obraz przed nami. Mnie osobiście bardzo spodobał się motyw „Sznura Psów” oraz Icariuma i jego przyjaciela. A los Coltaina dowódcy pewnej licznej gromady na długo zostanie w mej pamięci. Ale to oczywiście nie jedyne rzeczy warte w tej pozycji uwagi. Naprawdę ciężko u Kanadyjczyka wskazać protagonistów, kogoś kto by rzeczywiście odstawał od całej gamy pozostałych. Tych osób jest na tyle dużo i są na tyle ciekawe, że każdy znajdzie sobie kogoś komu będzie kibicował, jakąś ulubioną stronę konfliktu. Jest w czym wybierać.

Co ciekawe zarówno w poprzednim tomie jak i tym każdy rozdział czy część powieści poprzedza liryk, fragment powieści, przemówienie kogoś ze świata „Malazańskiej Księgi Poległych”. Tylko że tym razem rzeczywiście warto wczytać się w to co tam jest zawarte, bo można wyłapać wiele smaczków, a także wiele intrygujących teorii dotyczących przeróżnych tematów.

Świat do którego trafiamy to zupełnie nowy kontynent, którego jeszcze nie widzieliśmy i autor w pełni to wykorzystuje. Daje nam całą plejadę lokacji, po których przemieszczamy się wraz z bohaterami, głównie są to krajobrazy równino - pustynne, więc może nie ma czym się zachwycać, ale ciężko też uznać żeby to miejsca stanowiły o sile przyciągania powieści. Niemniej jednak jest parę miejsc, które na pewno wpadną w pamięć, jak chociażby baza rebelii sha'ik i jej otoczenie.

Fabularnie dalej powieść zachwyca. Nie znalazłem momentów słabych, które by kazały przewracać strony w poszukiwaniu czegoś ciekawszego. Każdy wątek domaga się naszej uwagi, i naprawdę ciężko im odmówić. I aż szkoda że nawet te około 800 stron wydaje się tak mało w porównaniu do tego czego byśmy chcieli się dowiedzieć na temat losów naszych postaci. Ciężko wobec nich pozostać obojętnym. Dodam jeszcze że większość dialogów to prawdziwe majstersztyki. Zdarza się że trzeba przeczytać je parę razy, żeby wyłapać o czym postacie w gruncie rzeczy rozmawiają, ale jak już dojdzie się do konkluzji, to można się zachwycić nad ich kunsztem, tym w jakim sposób zostały poprowadzone.

Stylowo dalej mamy to samo. Nic a nic się nie zmienia. Ten sam bardzo surowy klimat, i wiele naprawdę mrocznych wydarzeń opisanych dość konkretnie. Ale nie brakuje w tym wszystkim rozmachu, pewnej śmiałości. Na brak epickości na pewno nikt nie powinien narzekać. Może brakuje kwiecistości, pewnej barwy językowej, ale to widać nie leży w guście autora. W końcu to cykl wojskowy, zahaczający o bezwzględną wojnę Bogów, wojnę ras, kultur, religii czy nacji. Może rzeczywiście nie ma w nim miejsca na piękno metafor, czy innych środków stylistycznych.

„Bramy Domu Umarłych” to nic innego jak kolejny rozdział dający trochę wyjaśnień i pokazujący zupełnie nową historię dziejącą się na innym kontynencie w tej całej rozległej epopei jaką jest „Malazańska Księga Poległych”. Otrzymujemy porcję tego samego a jednak o czymś zupełnie nowym. Zostało wszystko to co charakterystyczne dla autora czyli rozmach, chaos, ten sam świat, oraz styl. Jeśli udało wam się przebrnąć przez „Ogrody Księżyca” to ta druga część na pewno was nie rozczaruje. Może nawet przekona do mego Boga fantastyki jeszcze bardziej, na co skrycie liczę. Jak możecie się domyślić, wkrótce możecie się spodziewać recenzji trzeciej części sagi jaką są Wspomnienia Lodu.

wtorek, 5 kwietnia 2016

Podejście do Sullivana numer dwa.

Dziś recenzja II tomu przygód Royce i Hadriana czyli Wieża Elfów Michaela J. Sullivana. I muszę od razu się przyznać, jest o niebo lepiej. Każdy element został w jakiś sposób poprawiony. Na tyle się rozochociłem że absolutnie nie waham się przed zakupem pozostałych tomów serii, która liczy sobie bagatela 6 tomów. Może nawet to wszystko zostać na tym poziomie, którym jest teraz, bo jest naprawdę dobrze. Znajduje zdecydowanie mniej powodów do jakiegoś czepiania się, ale do rzeczy.

Przede wszystkim bohaterowie. Już nie jest tak dramatycznie sztampowo u dwóch protagonistów i dialogi między nimi też potrafią zabłyszczeć, co może się tylko podobać. I co jeszcze ważniejsze zacząłem się przejmować ich losami zwłaszcza wojownika, który potrafił wzbudzić moją sympatię. Jest to ogromny krok naprzód w stosunku do "Królewskiej Krwi". Zostają oczywiście wprowadzone postacie poboczne, i one też z reguły nie zawodzą. Dalej jest trochę banałów, ale to można jeszcze wybaczyć. Zwłaszcza podobała mi się postać pewnego czarodzieja, gdyż on jest najbardziej z nich wszystkich zagadkowy. Nie dochodzą nam żadne nowe rasy co prawda, ale poznajemy bardziej te istniejące, i podejrzewam że ten trend się utrzyma przez całą serię.

Drugim aspektem w którym Sullivan się popisał jest sama fabuła. Wydaje się być ona o wiele bardziej skomplikowana, i przez to ciekawsza niż w pierwszym tomie. I komplikacje, które się pojawiają zdają się być wiarygodniejsze. I co mnie zaskoczyło, potrafi solidnie wciągnąć, są momenty gdzie  nie sposób się oderwać. Przyjemność sprawiało mi śledzenie biegu wydarzeń. Co prawda nie miałem efektu „przerzucania opisów”, ale i tak widzę postęp.

Stylowo nic a nic się nie zmieniło, ale też nie było powodu, gdyż Amerykanin umie pisać i to bardzo dobrze, i na pewno na polu językowym nie ma braków. Jest to dalej zgrabne, lekko kwieciste, estetyczne, i takie w pewien sposób eleganckie. Prowadzenie akcji  tą drogą trafia do mnie w pełni i tutaj autor procentuje.

Ale to nie wszystko. Nawet lokacje zyskały na charakterze. Tytułowa wieża daje pole do popisu dla wyobraźni i potrafi zaintrygować. Podobnie z istotą która się pojawia w trakcie akcji utworu. Byłem cały czas ciekaw jak wygląda, funkcjonuje itd. Nie sposób mi skrytykować teraz tego aspektu powieści. Można się czepiać że właściwie to tylko ta jedna lokacja się poprawiła, a reszta została taka jaka jest, ale ten obiekt akurat wynagradza wszystko, a na pewno przebija wszystkie miejscówki razem wzięte z pierwszego tomu.

Dalej nie mamy magii czy czegoś rzeczywiście spektakularnego, ale to jakoś nie przeszkadza w utrzymaniu akcji na wysokim, pełnym emocji poziomie. Sullivan znalazł rozwiązanie jak pisać bez szczególnego rozmachu, o zdarzeniach bardziej „skromnych” w porównaniu z konkurencją a mimo wszystko utrzymać uwagę czytelnika. Znów muszę pochwalić autora, gdyż zasłużył ponownie na pochwałę.

Podsumowując nie ma punktu, który wypadłby słabiej w porównaniu do części pierwszej. Pisarz zrobił spory krok do przodu i to mi wyszło na dobre. Ciężko mi uwierzyć że utrzyma takie skoki jakościowe przez sześć tomów serii, ale ten standard, który obecnie jest wystarcza aby nie uznać wydane pieniądze za stracone. Dalej nie przeskoczy pułapu wyznaczonego przez moją ścisłą piątkę autorów, ale na parę wieczorów, bez zbytniego ciśnienia zdecydowanie z zupełnością wystarczy.

środa, 23 marca 2016

Łotry, elfy, krasnoludy, królowie, jest jeszcze szansa na coś nowego w tym wszystkim ?

Dziś wracamy do samej klasyki motywów  jak widzicie w tytule, i wędrujemy po świecie gdzie spotkamy właśnie elfów, krasnoludów czy nas ludzi. Nie ukrywam że sięgnąłem po książkę „Królewska Krew” Micheala J.Sullivana, bo zasugerowano mi że jest o dwóch łotrzykach, i ogólnie kręci się wokół takiej tematyki. Rozochocony po Lynchu oczekiwałem czegoś, co przynajmniej próbowałoby zbliżyć się poziomem do tego autora. I mówiąc bardzo krótko i konkretnie, średnio to wyszło. Dodatkowo Sullivan narzucił sobie ograniczenia związane z rasami, gdzie ciężko o coś nowego I teraz pytanie czy z tego da się jeszcze coś wycisnąć, czy jednak mamy do czynienia z powieścią maksymalnie wtórną, gdzie znajdziemy w jej treści tylko nudę i będziemy zmuszeni porzucić wszelką nadzieję ? Otóż rozwieję wszelkie wątpliwości poprzez napisanie tej recenzji.

Początek jest przyznam trochę ślamazarny. Nie to że mam odruch odrzucenia zupełnego i rezygnacji, ale jest z nim dość cienko. Nie porywa w żadnym wypadku, i męczy często i gęsto. Niby coś tam się dzieje, ale nie przykuło to na dłużej mej uwagi. Brakuje w tym wszystkim solidnego uderzenia jak u Hitchcocka. A jeśli chcemy powoli rozbudowywać napięcie to jednak dzieje się to wszystko na mój gust trochę za wolno. Ale jeśli założymy że ten początek was nie zraził skutecznie do dalszej lektury to środek powieści i zakończenie potrafią już zatrzymać przy sobie i kartki lecą bez problemu. Nie rozpędzałbym się ze stwierdzeniem że jest epicko jak u Sandersona czy Lyncha ale też nie ma takiego potencjału. Pewnego pomysłu który mógłby pokazać rozmach. To wszystko jest za ciasne, za hermetyczne w swych założeniach.

Zacznijmy od tego że nie uświadczymy praktycznie żadnej magii. Jest ona znikoma bardzo i skąpa i niezbyt efektowna. Po drugie użyte rasy, które wszyscy znamy i które zawsze będziemy postrzegać przez pryzmat stereotypów o nich. Jak elf to taki czy siaki, jak krasnolud podobnie. Pewną nowością na swój sposób jest jednak to że jedni są na modłę Sapkowskiego(z pewnymi zmianami), a drudzy z kolei bardziej przypominają to co znamy z Dragons & Dungeons. Pokrótce długousi są prześladowani i niemile widziani, a krasie to znakomici rzemieślnicy. O nas, w sensie ludziach nie musze mówić bo autor nas oddał w dość wiarygodny sposób, aczkolwiek może za szlachetny.

To co jest niewątpliwa cechą  charakterystyczną to styl Sullivana. Jest on niezaprzeczalnie nazwijmy to czysty, grzeczny, ułożony. Nie przypominam sobie wulgaryzmów ani podobnych rzeczy. Nie ma też błędów, niedomówień ani innych tego typu rzeczy. Wszystko jest przekazane bardzo starannie. Z jednej strony to dobrze, bo przyjemnie się czyta rzecz tak zadbaną pod tym względem,  a z drugiej strony to tu nikt nie robi błędów, jak mówi ? Nie przeklnie na kogoś albo nawet sam do siebie ? Wszyscy tacy „ulizani językowo” ? Trochę to odbiera pewnej wiarygodności.

Jeśli chodzi o bohaterów to autor trzyma się ludzi przede wszystkim i oni stanowią praktycznie jedyną grupę postaci wokół których dzieje się akcja. I niestety ale nie łamie on typowych stereotypów i jego wizerunki zalatują trochę nudą. Mamy sztampowego nieufnego, ostrożnego, ale w gruncie rzeczy  o dobrym sercu łotrzyka, i zupełnie łagodnego, otwartego, serdecznego, szlachetnego kompana wojownika. Może daleko mu z tym wszystkim do Aragorna, bardziej przypomina takiego dobrego wujka, ale schemat pozostaje. Pojawia się też mnich i król, którzy także jakoś specjalnie się nie wybijają. Także Pan Sullivan nie dostanie punktów za postacie.

Może świat przedstawiony coś tutaj uratuje ? No cóż cytując pewne popularne powiedzenie Nadzieja matką głupich i znów tutaj nie wyjdziemy poza ramy kompletnej przeciętności. Są miasta, wsie, tawerny ( i nie łudźcie się że znajdziecie coś jak Pod Rozbrykanym Kucykiem, albo Pod Gorejącym Człekiem, tudzież Pod Pomocną Dłonią). Jestem świeżo po lekturze, a już ciężko by mi było wymienić nazwę jakiegoś miejsca. Przykro mi, ale niestety tak to wygląda.

Jak tak dotrzecie do tego punktu w recenzji to może wam przyjść pytanie do głowy dlaczego właściwie to przeczytałem kiedy z każdego akapitu mówię że nie ma się tu czym zachwycać. Otóż może sprawia to styl, albo fabuła jak już się rozkręci, albo nawet ten może niezbyt ambitny, ale skuteczny w bawieniu humor, który od czasu do czasu się pojawia, albo ogólnie taki dość lekki, pomimo sugerowanej powagi wydarzeń klimat, mogło to być to wszystko na raz, ale jakoś nie musiałem się specjalnie zmuszać aby przebrnąć przez „Królewską Krew”. Ba nawet się w to wszystko wciągnąłem. Nie jest to poziom Lyncha, brakuje mu do Sandersona czy Kaya,  ale jak skończą się wam opiewani przeze mnie w superlatywach autorzy, to myślę Sullivana możecie czytać bez problemów. Ja tak czy siak zdecydowałem że następnym tytułem jaki tu zagości będzie Wieża Elfów. Drugi tom z cyklu o łotrzyku i jego towarzyszu.




wtorek, 1 marca 2016

Mroczna, dojrzała, abstrakcyjna Czarodziejka z Księżyca.

Dziś kolejna recenzja anime, które miałem przyjemność oglądać a mianowicie Mahou Shoujo Madoka Magika. I muszę otwarcie przyznać że jest to pod paroma względami najdziwniejsza rzecz jaką w życiu widziałem, co stanowi o jej oryginalności, ale też nie jest to japońska animacja dla każdego.

Zacznijmy od tego że głównymi bohaterami są małe dziewczynki chodzące jak normalne do szkoły, dyskutujące zawzięcie (mówiąc eufemistycznie) na korytarzach, przerwach i tak dalej. Pewnego dnia gdy ratują pewne stworzenie ich życie się zmienia nie do poznania. Wtedy się zaczyna prawdziwa historia, którą poznacie sami. Na początku jest ciężko połapać się o co w tym chodzi i są momenty gdzie człowiek ma trochę dość, ale potem wręcz chłonie się to wszystko mniej więcej tak jak sucha gąbka wodę. Seria jest dość krótka i na pewno nie będziecie narzekać na dłużyzny. Akcja posuwa się do przodu w różnym tempie, są momenty wyciszenia i gwałtownych wybuchów wydarzeń.

Momenty sielankowe zawierają jeden z najsilniejszych punktów tego anime czyli dialogi. Zwłaszcza w późniejszych epizodach stoją one na naprawdę wysokim poziomie i z ogromną chęcią czytałem je po kilka razy analizując. Naprawdę warto się na nich skupić i posłuchać co te dziewczynki mają do powiedzenia.

Bohaterki przysparzają problemów w ocenie, bo są jednocześnie bardzo dojrzałe w niektórych kwestiach, a w innych tak dziecinne i naiwne że ciężko uwierzyć że to te same osoby.  Niestety ta produkcja należy do gatunku mahou shoujo, co narzuca pewne ramy. Twórcy co trzeba im oddać dosyć luźno je traktują, ale dalej zachowali niestety najbardziej irytujące cechy charakterystyczne. Należy do nich konieczna ilustracja stereotypowych problemów nastolatek czyli romanse, makijaż i inne tego typu sprawy. Niestety razi też naiwność w niektórych przypadkach oraz brak jakiejś logiki czy umiejętności wyciągania wniosków, ale może zapomniałem jak to jest mieć te naście lat. 

Zwłaszcza jedna z postaci wybija się ponad przeciętność, nie schodzi poniżej pewnego poziomu i pozostaje na nim całą serię. Druga  z nich stanowi jakby przeciwieństwo bo na mój gust ma o wiele większy potencjał, który ujawnia dopiero w dwóch ostatnich odcinkach. Tak to nie robi praktycznie nic innego tylko denerwuje nas odbiorców postawą takiej bezsilnej zupełnie beksy. Pozostała "plejada gwiazd" jest na przyzwoitym poziomie, ale jest trochę schematyczna wpisując się gładko w pewne archetypy, aczkolwiek jest kilka momentów kiedy z niego wychodzą, więc nie są to przypadki beznadziejne. Trzeba też powiedzieć że te dziewczynki nie są osobami banalnymi. Mają jak na swój wiek skomplikowane osobowości i różnego rodzaju problemy, które wcale nie są płytkie do końca.

Od strony technicznej niestety ale animacja w MSMM wyraźnie momentami kuleje. I same wizerunki postaci wydają się jakby lekko niedopracowane w stosunku do tego co widziałem przykładowo w Fate/Zero. Możemy zauważyć momenty że bohaterka jakby krzywo w sposób mało anatomiczny stawia nogi, albo wykonuje dziwne ruchy głową czy ręką. Za to tym co przedstawia wybitny wręcz poziom jest muzyka. Ta jest dopieszczona do granic możliwości i tworzy niepowtarzalny nastrój. Prawdziwy artyzm w najlepszym wydaniu. Jest też pewna kwestia która znów stanowi  znów taki ambiwalentny argument tego anime. Mianowicie estetyka, która jest bardzo specyficzna, zwłaszcza w momentach walk. Oczywiście mamy do czynienia z sytuacjami gdzie mała dziewczynka ciska bronią trzy - metrową, która waży cztery razy więcej ona, ale w końcu są one magiczne. To co może się podobać albo razić to "wystrój" walk. Otóż toczą się one w scenerii, którą można określić jako taką psychodeliczną, pełną abstrakcyjnych obrazów, przy których Salvador Dali to amator. I takie postawienie sprawy przez autorów może im przysporzyć nowych odbiorców albo ich stracić zależy od gustu. Dla mnie było to interesujące, ale nie powiem żebym takich momentów wyczekiwał.

Dlaczego mielibyście ostatecznie poświęcić swój cenny czas na PMMM czy też MSMM ? Duża dawka czegoś nietypowego. W wielu momentach byłem zaskakiwany  kompletnie oryginalnym pomysłem, designem. Druga rzecz na pewno była to historia o wiele bardziej poważna, dramatyczna niż można się tego spodziewać po wyglądzie bohaterek i gatunku jako takim. Trzy wrażenia słuchowe są absolutnie genialne i stanowią niezaprzeczalny atut. Nie powiem żeby ta animacja strąciła z piedestału Fate/Zero ale na pewno nie żałuję że ją obejrzałem.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Gral na horyzoncie, siedem wielkich rodów japońskich na froncie.

Niedawno wbrew sobie w pewnym sensie(Ci co mnie osobiście znają wiedzą jakie mam podejście do tematyki "bajek ze wschodu") postanowiłem dać się przekonać do anime zwanego Fate/Zero. Już teraz mogę powiedzieć z pełną świadomością że wszelkiego rodzaju powszechnie znane serie typu Dragon Ball, Naruto, Bleache, i inne szmery bajery mogą się schować.

Zacznijmy od tego co stanowi o niesamowitej sile przebicia tej produkcji czyli nie o jej historii opartej na niezbyt skomplikowanym schemacie wszechpotężnego artefaktu magicznego, ale za to o przebogatych perturbacjach po drodze do niego. Naprawdę historia jest strasznie wciągająca, dojrzała jak wino wieloletnie, soczysta jak pomarańcza, epicka jak Apokalipsa według świętego Jana. Więcej takich historii w innych mediach proszę ja was.

Jaki jest koncept ? Gdzieś w rejonie Fujima w Japonii pojawia się Święty Gral zdolny spełnić jedno życzenie dla tego kto wygra o niego wojnę przy użyciu przywoływanych "heroicznych duchów". Mają go szansę zdobyć Ci, którzy zostali przez niego wybrani, i mają relikt do odprawienia rytuału przywołania. Te spirytualne istoty to awatary postaci historycznych, tudzież mitologicznych reprezentujących siedem "klas postaci". Są to: Jeździec, Szermierz, Łucznik, Berserker, Włócznik, Mag, oraz Asasyn.  Wybrańcy Grala mają do swej dyspozycji trzy czary kontroli, które są ostatecznym narzędziem narzucenia swej woli danemu duchowi.

Niewątpliwym atutem tej serii jest interpretacja twórców dotycząca wybranych przez nich postaci. Jak zobaczyłem w akcji, i rozpoznałem niektóre z nich to potem aż się cieszyłem jak się pojawiały na ekranie, i mogłem zobaczyć ich reakcje i dialogi. Trzeba przyznać że czuć charakter,osobowość ich wszystkich i łatwo jest uwierzyć że tak dana osoba  mogłaby się zachowywać, w danej sytuacji. Dużą część frajdy jest też w tym żeby odkryć źródło inspiracji, a w niektórych przypadkach jest to naprawdę trudne. Mi się udało określić pięć z siedmiu postaci co uważam za rewelacyjny wynik.

Oprócz tego oczywiście nie może się obyć bez efektowności a tej jak to u Japończyków na pewno na nie zabraknie. Momentami oczywiście jest jej za wiele i zwykłe muśnięcie się ostrzy potrafi wywołać większe trzęsienie niż te towarzyszące uskokowi w San Andreas, ale są to na szczęście sytuacje naprawdę sporadyczne. Ogólnie macie popis różnych iluminacji,wybuchów, magii i innych takich, i na pewno nie można zarzucić nudy.

To co jeszcze trzeba powiedzieć o Fate/Zero to duża doza starć na tle moralnym, filozoficznym, koncepcji władzy, ideologicznym. Scena dyskusji trzech królów to absolutne mistrzostwo, czy inne w późniejszych momentach serii, o których nie mogę powiedzieć aby nie zdradzić fabuły. Często do nich wracam, aby odświeżyć sobie te różne podejścia do tak wielu spraw, jakie porusza ta seria. Spokojnie nad niektórymi dialogami można by pisać wielostronicowe eseje i to bez ostatecznego rozstrzygnięcia danego dylematu.

Przejdźmy do bohaterów. Powiedziałem wam co nieco o duchach także powiem tym razem o tych którzy teoretycznie przynajmniej mają nad nimi władzę. Jest to niesamowita plejada osobowości, która ma równie różnorodne motywy do sięgnięcia, (albo i nie sięgania w jednym przypadku) po Grala.  Obserwowanie poczynań magów jest równie fascynujące a w niektórych momentach nawet i lepsze niż starć słownych i fizycznych awatarów.  Co prawda niektórzy wywołują skrajne emocje w tym obrzydzenie w moim przypadku, ale o te odczucia przede wszystkim chodzi. Zwłaszcza dwie postacie wybijają się na pierwszy plan Kotomine Kirei i Emiya Kiritsugu. Temu drugiemu kibicowałem od samego początku, a potem nie wiedziałem już co myśleć po tym jak to się zakończyło.

Dalej dźwięk stoi na naprawdę wysokim poziomie. Efekty pasują do tego co się dzieje na ekranie, dialogi są świetnie zdubbingowane, a muzyka emocjonalna we właściwy sposób. Tutaj nie mogę się przyczepić właściwie do niczego.

Kreskę jest mi ciężko oceniać, bo nie mam za wielkiej skali porównawczej, w związku z tym ciężko jest mi się wypowiadać, ale nie widziałem błędów, zgrzytów, wszystko jest estetyczne, wyraźne i czytelne wiec czego chcieć więcej.

A teraz to co mnie irytuje, ale jeśli będę chciał doświadczać więcej anime to będę musiał się przyzwyczaić. Przede wszystkim macki, jest kilka scen zaledwie z ich udziałem, ale jak się pojawiają to jest ich prawdziwe zatrzęsienie. Czy naprawdę mag nie może mieć innej mocy jak przyzywanie tego cholerstwa ? Naprawdę to jest trochę monotematyczne. Przydałoby się coś innego w repertuarze, element zaskoczenia, cokolwiek. Nie - wciskamy to badziewie wszędzie gdzie się da. A i jeszcze robaki, które są tak ohydne, i w takiej ilości że trzeba to zagryźć po obejrzeniu odcinka tortem weselnym aby zabić tą żółć, która się pojawiła w gardle na skutek oglądania tych scen. Ale trzeba zaznaczyć - ten ostatni wspomniany motyw jest przekonywujący i oryginalny.

Druga rzecz o mniejszym znaczeniu to przesadna teatralność niektórych scen. Hiperbolizując sytuację w celu wyjaśnienia o co mi chodzi śpieszę z przykładem. Załóżmy że postać robi kanapkę na śniadanie. W normalnej zachodniej koncepcji nie robi się z tego dylematu, czy jakiejś szczególnej sceny a u Japończyków potrafi to być sprawa życia i śmierci. Z niezwykłym pietyzmem nasz bohater będzie rozsmarowywał masło na kromce, jednocześnie snując filozoficzne myśli godne epikurejczyków w starożytnej Grecji.  Nie to żeby taka sytuacja nie była możliwa, tylko że tutaj jest ich nadmiar i to drażni.

Ostatnim elementem jest pojawienie się słodkiej dziewczynki. Na szczęście jest ona ostrożnie dawkowana, i nie powoduje epilepsji swoją nazwijmy to kolokwialnie postawą życiową, która w przypadku takich młodzików wręcz się z nich wylewa.  I tylko jej wygląd sugeruje że mogłaby należeć do moe(sprawdźcie co to oznacza).

Aby zakończyć ten jakże długi wywód, powiem że jeśli jesteście w stanie przełknąć to jakże gorzką pigułkę że tak jest to anime, tak estetyka japońska i tak są te ..... macki to doświadczycie czegoś niesamowitego, co będzie w waszej pamięci na długo. Amen.






wtorek, 2 lutego 2016

Nasłynniejszy portret literacki świata

Dziś recenzja jednej z klasyki światowej literatury. Będziemy oglądać i śledzić losy oblicza Greya, które jest tu motywem przewodnim. Nie chodzi mi tu bynajmniej o tego Pana z tego khm khm górnolotnie nazwijmy to erotyku pisanego, a o Doriana w którym zostaje na skutek pewnego dialogu rozpalona pasja i miłość do samego siebie do pewnego dość skrajnego poziomu. Z tej książki dowiemy się wiele o samouwielbieniu, pasjach, namiętnościach przyjemnościach a także naturze człowieka. Jest to kopalnia cytatów o wielu zastosowaniach, odnoszących się do wielu aspektów naszego życia. Bez problemu można je odnieść do współczesnych czasów.

Dorian Grey to człowiek około trzydziestki, który pozuje dla pewnego malarza zachwyconego jego urodą. W trakcie tej artystycznej czynności dołącza do nich mój faworyt, jeśli chodzi o ulubionego bohatera, czyli lord Henry, który wywiera monstrualny wpływ na naszego młodziana. Otwiera przed nim świat, którego nie znał, świat w którym najcenniejsza jest młodość, siła ciała i umysłu z tym związana, i korzystanie z chwili. Opisuje starość jaką swoistą klątwę za wcześniejsze czasy, właściwie taką długotrwałą agonię i przestrzega Doriana aby ten nigdy się nie starzał.

Siłą niebywałą tej książki stanowią dialogi i monologi, akcja jest jakby obok. Ja czytałem te wszystkie wypowiedzi i byłem zafascynowany pewną filozofią  w nich zawartych. Henry co chwila rzucał mądrościami, nad którymi można się rozwodzić całymi dniami i napisać tutaj niejedną notkę. Przykładem może nie aż tak ambitnym jest "Prawdziwe piękno zaczyna się tam, gdzie kończy inteligentny widok". U mnie wywołało to serdeczny uśmiech na twarzy i zastanowienie się dłuższe czy rzeczywiście tak jest. A jeszcze lepszych perełek jest tam naprawdę masa. Co jakby zastanawiające większość z nich jest niebywale prawdziwa i ciężko się z Panem Oscarem Wildem nie zgodzić.

Stylowo książka stoi po mistrzowsku. Autor lubi zatrzymać akcję i opisać środowisko w jakim się ona dzieje, napisać zdania czy dwa o ćwierkających ptaszkach, świecącym słonku. Rysuje przed nami piękne krajobrazy za oknem, żeby potem z siłą huraganu studiować ludzką naturę. Jest w tym pewna magia, i odpowiednie stosowanie tempa. Momentalnie jesteśmy wciągnięci w atmosferę Londynu i wręcz nią przesiąkamy. Bez trudu wyobrażamy sobie wszystko to co opisuje nam pan Oscar.

Fabularnie jakoś wybitna nie jest, aczkolwiek na pewno nie banalna. Są momenty które kompletnie zaskakują, skutki, których nie da się przewidzieć i to jak najbardziej cieszy. Ale też akcja jest w tym wszystkim jakby obok. Zdaję się być elementem po prostu koniecznym aby pozycja uzyskała miano powieści a nie eseju filozoficznego. Z całą tą otoczką portretu zyskuje to po prostu dodatkowego, niezaprzeczalnego smaczku.

Podsumowując Portret Doriana Greya jest lekturą wręcz fascynującą. Śledziłem z "wypiekami na twarzy" wszystkie wypowiedzi bohaterów, ich przemiany, a zwłaszcza protagonisty oraz nawet teoretycznie najmniej istotny element czyli otoczenie. Dawno nie czytałem czegoś równie dobrego, tak napisanego. Na pewno nie zostawi was obojętnym ta pozycja i będziecie ją często rozpamiętywać. Nie macie nawet się co wahać, tylko od razu próbować ją zdobyć. Jeden niezapomniany wieczór zapewni wam na pewno.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Początki Ery Smoka

Mi samemu mi się spodobały moje recenzje gier, więc będę dalej próbował swych sił w tym temacie. W końcu ja mam tu władzę i jej bezwzględnie używam. Tak czy siak dziś kolejna rzecz z tak zwanej "stajni Bioware" i to jeden z jej nowszych jako tako produktów w porównaniu do poprzedniego KOTOR-a a mianowicie Dragon Age:Origins. Gra którą przeszedłem wzdłuż i wszerz. Od razu zaznaczę że mogę być trochę mało obiektywny bo kocham te universum, ale postaram się powstrzymać mój entuzjazm na wodzy. Przynajmniej w niektórych przypadkach.

Jak tu inaczej zacząć jak nie od początku czyli tworzenia postaci. Tutaj czeka na nas myk bo zdecydowano się na różne historie w zależności od wyboru pochodzenia i rasy naszego protagonisty. Ten fragment nie jest za długi i w którymś momencie i tak trafiamy na punkt wspólny, ale mimo wszystko zasługuje to na uwagę i jest ciekawym zabiegiem. Dla tych którzy mnie nie znają osobiście powiem że u mnie nie mogło być innego wyboru i postawiłem na elfkę miejską, klasa łotrzyk. Trzeba też zaznaczyć, że mamy naprawdę sporo opcji co do wyglądu, a jak ktoś nie chce się w to bawić, to ma gotowce.

Jak już dotrzemy do punktu zbornego dla wszystkich, to zaczyna się prawdziwa rozgrywka. Wędrujemy po różnych krainach i różnistych zamkach, i różnych obiektach w celu zdobycia wszelkiego rodzaju środków pomocnych w walce z ostatecznym złem (jak na porządne, epickie RPG przystało). Te miejsca które odwiedzimy są ciekawe i różnorodne, choć zwłaszcza wnętrza niektórych pomieszczeń mogły by być bogatsze w detale. Jak wędrujemy przykładowo po wieży magów, to ciężko się obyć bez wrażenia że mijamy bardzo podobne do siebie kwatery. Ale z drugiej strony pokoje w akademikach wyglądają tak samo(choć to akurat daleko idące uproszczenie, podejrzewam że studenckie życie i potrzeba ekspresji własnego ja wygra z każdym pokojem). Ale za to jak trafimy do lasu  Brelican, czy też do krasnoludów z Orzammaru, to tam nie będziecie się mogli doczekać dalszej wędrówki.

Jakże  jest to pełnokrwisty RPG to co musi się w nim znaleźć ? Towarzysze oczywiście i tym razem BioWare nie zawodzi. Co prawda nie jest to poziom KOTOR-a ale dalej mamy ludzi i nie tylko o których trudno będzie nam zapomnieć. Niezaprzeczalną perełką jest Morrigan, postać uwielbiana (zresztą słusznie) przez wielu i przez autora bloga włącznie. Jej dialogi są mistrzowskie i to nie tylko z bohaterem, ale wszystkie utarczki słowne z pozostałymi członkami drużyny też, aż z przyjemnością się śledzi. Na uwagę zasługuje także Alistar i jego próby dowcipkowania, czy też w moim przypadku Wynne i jej babciowanie, oraz Lelianna z jej pobożnością. Nawet trochę sztampowy Orghren potrafi kompletnie zmienić nastrój na pozytywny swoim jednym tekstem. Niestety Sten nie potrafi się przebić do tej plejady gwiazd, ani Zevran. A no i gra od Kanadyjczyków pozwala także na romanse, niektóre z nich nawet biseksualne. Większość z nich jest ciekawa i warto spróbować zdobyć czyjąś sympatię a nie tylko kompana z którym się niejedno przeżyło. Jest też wskaźnik aprobaty o którą warto zadbać u każdego, bo co mnie trochę zdziwiło, ale dodaje to dodatkowe statystyki dla danej postaci, i to taką która jest jej niezbędna. Każdy nasz dialog zmienia wartość tego indykatora. W razie jakby coś nam nie poszło na pomoc przychodzą nam prezenty, którymi możemy kogoś obdarować, niektóre z nich wywołają nawet specjalną reakcję.

Na potrzeby Dragon Age zostało napisane całe uniwersum z zasadami magii, rasami, krainami i tak dalej. Trzeba przyznać że jest tego masa, i jest co czytać jak ktoś lubi się w to zagłębiać (taki przykładowo ja). I jest to wszystko spójne, i nie ma przy tym jakichś potknięć. Podczas gry zbieramy wpisy do kodeksu, które właśnie zawierają wszelkiego rodzaju informacje, a także uzupełniają samouczek.  I myślę że warto to zrobić, bo to tylko wzbogaci nasze doświadczenie o masę dodatkowych smaczków.

A jak fabularnie i questowo stoi nasza Era Smoka ? Może zadanie główne jako takie nie jest specjalnie oryginalne i odkrywcze, ale poboczne niejednokrotnie was zaskoczą. Wędrówka do świata magii, spotkanie z duchem strażniczym, wilkołakami, a nawet swatanie to tylko niektóre rzeczy które was spotkają. Mogę tylko narzekać że zadania z tablicy, zwłaszcza dla magów są niestety schematyczne i zrobiłem je raczej z pewnego obowiązku niż przyjemności. Zresztą fabuła główna często wymaga że zanim dostaniesz to czego chcesz, ja muszę dostać coś czego ja chcę, a tego czegoś nie chce oddać ten Pan czy ta Pani, bez dostania czego chce i tak dalej. Dodatkowo klimat panujący jest dość mroczny i często i gęsto będziecie podejmować niełatwe decyzje fabularne.

Posuwając się dalej mamy grafikę, muzykę i całą resztę technicznych aspektów. Wizualnie gra się broni, modele postaci są naprawdę dobre, i tylko tradycyjny zarzut o tą słynną krew na stroju w obfitych ilościach nawet jak zabijemy szczura. Poza tym NPC i nie tylko cieszą oczy i nie rażą jakimiś niedociągnięciami. Efekty są dopracowane, i kula ognia robi wrażenie, tudzież wywoływanie masowej paniki, burzy błyskawic, i różne takie. Muzycznie z kolei ścieżka jest bardzo przyjemna i epicka w odpowiednich momentach, i nostalgiczna jak tego wymaga sytuacja. Mi się bardzo spodobał motyw główny witający nas w menu, i często w nim siedziałem aby tylko posłuchać tego kawałka, a zwłaszcza jego początku zaśpiewnego. Co do sztucznej inteligencji, to broni się ona zdecydowanie. Mamy do ustawienia masę opcji taktycznych, zwłaszcza jak zainwestujemy w to punkty, jak tam ustawimy co trzeba i jak chcemy to nie musimy sterować nikim innym jak naszym bohaterem, reszta postaci sobie zdecydowanie poradzi. Bez tego może być różnie, zwłaszcza w trudniejszych przypadkach, ale też nie powinno to stanowić problemu. A trzeba też zaznaczyć że Dragon Age nie ułatwia zadania i nawet na normalnym stopniu trudności potrafi zabić taktycznego klina. Gra obecnie też będzie działała wam płynnie i myślę że obecna wersja nie zostawiła jakiś bugów, które bym odnotował.

Rozwój towarzyszy i naszego protagonisty oferuje całkiem sporą liczbę opcji, ja swoim łotrzykiem miałem możliwość "pójścia" w pełnego tak zwanych buffów barda, stawiającego na szybkiego eliminację celów zabójcę,zaznajomionego ze zwierzętami łowcę oraz sprawnego szermierza. Talenty też mogłem inwestować w rozwój sztuki posługiwania się określonym rodzajem broni. W moim przypadku była to kombinacja assasyna, duelisty i dwóch sztuk krótkiej broni. Dodatkowo dochodzą nam umiejętności typu perswazja, trucizny, pułapki czy kradzież. Co ciekawe niektóre ze ścieżek rozwoju można odblokować podejmując określone decyzje w grze, inaczej pozostają one niedostępne. Ponownie więc mamy bogactwo wyboru, oczywiście mamy też tradycyjne statystyki nieco zmodyfikowane. Zamiast inteligencji czy mądrości mamy siłę woli i magię i tak dalej. Towarzysze często mają przypisaną określoną ścieżkę, ale możemy tez dać im drugą, z czego warto skorzystać.

Podsumowując Dragon Age wielką grą jest ostatecznie pomimo pewnych niedociągnięć, które jednak nie pozwalają mu osiągnąć pułapu gry wybitnej jaką przykładowo jest KOTOR. Jednak oferuje na tyle dużo że naprawdę warto w niego zainwestować i zwiedzić z drużyną Thedas i pokonać to zło które nawiedziło tą krainę. Zwłaszcza że jak na dzisiejsze standardy jest to wyjątkowo długa przygoda.






piątek, 22 stycznia 2016

Stara Republika po raz pierwszy

Dziś drugie podejście do recenzji gry. Dla wielu jest to klasyk klasyków można by powiedzieć. Jedna z najlepszych produkcji w historii oparta na jakże znanym nam wszystkim universum Gwiezdnych Wojen. Star Wars: Knights Of The Old Republic odcisnęło swoje piętno i pokazało że da się zrobić naprawdę znakomitą grę RPG w tym świecie. Co czyni je tak genialnym ? Rozłożę całość na czynniki pierwsze, tradycyjnie oceniając poszczególne elementy i mam nadzieję że sami zobaczycie.

Zacznijmy od najważniejszego punktu czyli fabuły. Nie ma co ukrywać jest absolutnie zasysająca, z paroma odrobinie słabszymi momentami w postaci planety Maanan, która jest najmniej interesująca z tego wszystkiego i się trochę dłuży, ale Kashyyk, Dantooine, Taris, Korriban i inne miejsca na pewno zapadną wam w pamięci pod względem tego co się tam działo i nie tylko. Jest sporo momentów które kompletnie was zaskoczą, zmiotą z nóg, wywołają wszelkiego rodzaju emocje. Scenarzyści wykonali niesamowitą pracę tutaj i należą im się brawa.

Druga rzecz absolutnie niezbędna aby uznać grę za wielkiego RPG to towarzysze. I mamy tu plejadę gwiazd która do dziś jest wspominana z paroma wyjątkami. Słabszym według mnie punktem jest Carth Onasi, którego historia jakoś specjalnie nie zrobiła na mnie wrażenia jak ją już poznałem. Podobne odczucia mam co do Mission Vao, chociaż ona ma trochę swoich momentów. Dla kontrastu bezapelacyjnie najlepiej napisaną postacią, do dziś wspominaną jako jeden z najjaśniejszych punktów Biowaru to Bastilla Shan. Jest na tyle barwna, ma genialne dialogi i wątki osobiste, że była ze mną wszędzie, gdzie tylko można było, i nie żałowałem tego wyboru. Drugim ulubieńcem publiczności i krytyków jest Jolee Bindo. Poznajemy go zdecydowanie za późno. Ten człowiek swoimi tekstami, podejściem do wielu spraw, też sprawił że był punktem obowiązkowym wielu wypraw. Kolejną osobowością jest dla mnie Juhani, przez wielu uważana za jedną z tych mniej ciekawych, ale mi mimo wszystko jakoś się spodobała. I rodzynka zostawiłem sobie na koniec, a mianowicie HK-47. Co prawda jawnie on staje po stronie tej ciemnej, ale jego komentarze,łatwa irytacja i proponowane rozwiązania sprawią że też będziecie chcieli go zabierać ze sobą ustawicznie. Mogę powiedzieć że KOTOR w kwestii towarzyszy naprawdę nie zawodzi i stanowi oni zdecydowanie jeden z jaśniejszych punktów produkcji.

Teraz kolejna ważna kwestia, a mianowicie rozwój naszego bohatera i nie tylko. Mamy tutaj dość rozbudowany system statystyk wraz z standardowym pakietem typu zręczność, mądrość, charyzma i tak dalej, poprzez umiejętności hakowania, czy też perswazji, skradania się i tak dalej. Do tego dochodzi jeszcze pakiet nazwijmy to bojowych rzeczy na co składa się strzał krytyczny, czy też uderzenie wielokrotne mieczem, a jak już dorobimy się Jedi w naszym składzie to jak oni nie mogliby się posługiwać mocą. Widzicie że jest w czym wybierać i każdy może rozwinąć się w różnych kierunkach. Problem jest tylko taki że dochodzą do tego wszystkiego rzuty obronne na wolę, reflex czy też szczęście i podrasowywania tego przedmiotami to nie czułem efektu zmian. Podobnie sprawa ma się z odpornościami na typy poszczególnych obrażeń.  Na początku oczywiście wybieramy klasę na postaci, ale ma to niewielkie znaczenie, bo możemy potem dodawać punkty gdzie chcemy.

Questy poboczne też trzymają grę na poziomie. Co prawda spotkamy tu wiele sztampy, typu mój mąż kochanek, chłopak zaginął gdy wyszedł z domu, zabij tego gościa bo on i tutaj wstaw :zabił moją rodzinę, ukradł chomika, zabrał skarby i tak dalej. Ale pomimo tego mamy też sporo rarytasów i skomplikowanych historii w postaci konfliktu rodzin na Tatooine, czy też powrotu do domu rodzinnego Zaalbara. Naprawdę nie zawiedziecie się jak rozwiążecie kilka problemów na danej planecie. Wystarczy że zagadacie do każdego kto nie jest oznaczony jako mieszkaniec, farmer, czy tym podobne. 

Przejdźmy do kwestii technicznych. Graficznie jest bardzo estetycznie, dokładnie bez jakiś wpadek większych. Nagminnie postacie wpadają w tekstury jakąś częścią ekwipunku bądź ciała. Mimika i ekspresja emocjonalna też jakoś nie powala, ale to drobnostki. Lokacje też trzymają pewien poziom. Taris czy Manaan prezentują się okazale i imponująco i bogato w szczegóły i plenery. Odstaje natomiast Kashyyk, przy pozostałych miejscówkach niestety wypada blado. Brakuje tego odczucia dzikości, bardziej obfitej roślinności. Rasy też wyglądają bardzo dobrze, nie można pomylić jednej z drugą. Mają one po kilka cech charakterystycznych. I raczej też nie spotkamy dwóch zupełnie identycznych Twilleków, Ithorian i tak dalej.

Idąc dalej mamy dźwięk. Gra w tym świecie nie może się obejść bez odgłosów, które każdy  prawdziwy fan rozpozna nawet śpiąc. Miesz świetlny brzmi zdecydowanie jak on, blastery podobnie, czy też statki. Tutaj KOTOR też trzyma poziom. Dubbing postaci jest absolutnie rewelacyjny. Jennifer Hale jako Bastilla oddaje emocje w pełni. Podobnie wiele innych aktorów podkładających głosy. Jedyną wadą tego wszystkiego są kwestie wypowiadane przez innych mieszkańców galaktyki niż ludzie a nie towarzyszących naszemu bohaterowi bezpośrednio. Szybko się można zorientować że to zapętlone w kółko te same zdania, czasem nawet odtwarzane w kółko w tej samej kolejności. Kiedy mamy do czynienia z dłuższą wypowiedzią potrafi to zirytować, albo podczas dłuższego przebywania na danej planecie. Jednocześnie autorzy się postarali aby każda z ras zamieszkujących daną planetę miała swój język i brzmi to wszystko bardzo różnorodnie i potrzeba trochę czasu zanim się to znudzi.

Jest jeden element zrealizowany niestety bardzo źle łagodnie mówiąc a mówię tu o AI. Towarzysze niestety często się gubią po drodze i trzeba się po nich wracać, często się rzucają na wroga na ślepo nawet przy ogromnie niekorzystnym stosunku sił, włażą na miny i tym podobne bez zastanowienia. Ignorują notorycznie polecenie zatrzymania się i robią to tylko na chwilę, po czym znowu wwalają się na coś bo nie miałeś czasu tego rozbroić, uruchomić sam.

Pomimo paru niedociągnięć śmiem twierdzić że Rycerze Starej Republiki to gra praktycznie idealna. Naprawdę historia z najwyżej półki, jeszcze lepsi towarzysze, solidny aspekt techniczny, szeroki wachlarz rozwoju postaci, niewiele więcej można wymagać. Polecam nie tylko fanom Star Wars, ale wszelkim graczom lubujących w RPG, i nie tylko ogólnie każdemu. Gra się postarzała, ale w bardzo szlachetny sposób mogący ciągle dać wiele godzin wspaniałej rozrywki.


poniedziałek, 18 stycznia 2016

Tak kończy bohater na wieki

Dziś kończymy wielką pierwszą trylogię Sandersona osadzoną w świecie Z Mgły Zrodzonego. Czytałem go trochę dłużej niż zamierzałem z różnych względów, ale gdy w końcu dotarłem do epilogu, nie jestem przekonany że jest tak różowo jak sobie to wyobrażałem. Liczyłem na tego autora mocno i chyba miałem trochę zbyt  rozdmuchane oczekiwania, które sam sobie napompowałem. Czy jestem rozczarowany ? Odrobinę na pewno, i jestem w ogóle zaskoczony że doświadczam tego uczucia w tym przypadku. Do tej pory miałem go za niezawodną maszynkę do produkowania dzieł wręcz wybitnych a tutaj no jest trochę inaczej, ale do rzeczy.

O dziwo rzeczą która mnie trochę irytuje jest chaos do którego nas autor kompletnie nie przyzwyczaił, normalnie by mnie to nie ruszyło bo w końcu kocham Eriksona miłością bezwarunkową, ale tutaj nie ma się wrażenia że " w tym szaleństwie jest metoda". Wręcz przeciwnie miałem trochę odczucie jakby autor miał wiele bardzo dobrych pomysłów na sceny(które rzeczywiście są niesamowite), ale musiał je skracać z jakiegoś bliżej nieznanego powodu, i w którymś momencie zaczął je masowo, i dodatkowo trochę jakby losowo wrzucać. Nie mam osobiście nic przeciwko dwu - stronowym rozdziałom, gdzie zmiana jest miejsca i bohaterów co taką odsłonę czasu, ale czuję się że to zupełnie nie pasuje do Sandersona i sam się trochę w tym zagubił. Taki szybki, wymuszony charakter powieści jej nie służy.

W książce są prowadzone jakby trzy oddzielne wątki, nowe rozdziały oznaczają zmianę wątku na któryś z tych trzech głównych i musimy znieść te ciągłe zmiany. Oczywiście przez to macie masę cliffhangerów po drodze, aby was zachęcić do czekania na kolejną partię tekstu o bohaterze co właśnie tam mierzy się z arcytrudną życiową sytuacją. Mnie weterana Martina już aż tak nie ruszało, ale chwyt ten zawsze działa. Na szczęście wątki te są prowadzone bardzo dobrze i wciągają, i są logiczne, tylko narzekam na te "przejścia" między nimi.

Starczy o fabule, przejdę do bohaterów.  Stara gwardia nie zawodzi, a niektórzy z nich jeszcze bardziej się rozwijają czy też zmieniają charakter, poznajemy także trochę nowych twarzy, którzy oczywiście są też interesującymi osobami, ale stanowią one dodatek. Wszystko się kręci wokół ludzi poznanych w pierwszej części. A ci dalej są kreacjami, których losy warto śledzić. Brakuje tylko tych dialogów, które zawsze brylowały między niektórymi postaciami, ale da się jakoś ten mankament przeżyć. I muszę też się przyznać że kryzys jednej z nich jaki przezywa, pomimo sporej partii tekstu niemu poświęconemu jakoś średnio mnie przekonuje mimo wszystko. Ale to może tylko moje marudzenie.

Stylowo nic ale to nic się nie zmienia. Tutaj Sanderson się broni na tym polu i dalej stoi to wszystko na niezawodnym poziomie pod tym względem. Nie mogę tu nic wytknąć, Autor dalej wie jak pisać, teraz tylko zgrzyta co pisać. Nie ma co też rozwlekać jakoś specjalnie tego akapitu, mógłbym właściwie skopiować to co napisałem wcześniej, może tym razem bez neologizmów.

Proszę Państwa mamy coś na co czekałem od początku. I to w skali jakiej się nie spodziewałem, a mianowicie opuszczamy znane nam wzdłuż i wszerz Luthandel i wędrujemy w szeroki świat i to w kilku kierunkach. Można powiedzieć nareszcie. Brawo autorze to wspaniały pomysł i winszuję Twej dociekliwości i pomysłowości że chcemy poznać jednak coś nowego niż to miasto nawet jeśli jest gorsze prestiżowo i generalnie mniej okazałe od stolicy Imperium. Pozostaje pytanie czy te nowości j spełniają swe zadanie ? Czy potrafią sobą zainteresować czytelnika ? Czy chętnie je zwiedzamy ? Uspokoję was tak, poznawałem je i byłem zaintrygowany  co znajdę za zakrętami. Szkoda tylko że dalej jest lekkie uczucie niedosytu, ale przynajmniej częściowo ta ciekawość została zaspokojona.

Oddzielny paragraf trzeba tez czuję poświęcić zakończeniu jakby nie patrzeć dość obszernego dzieła liczącego sobie łącznie bez mała około 2800 stron ? Jak ja widzę koniec tego wszystkiego ? Jest prawdziwie epicki, prawdziwie dramatyczny i bardzo zaskakujący. Wszystko znajduje swoje odpowiedzi, nie mamy żadnych pytań po zakończeniu, nawet kto pisał te wszystkie stawki między rozdziałami, które mnie zawsze intrygowały. Coś naprawdę dobrego Panie Sanderson, tutaj po raz kolejny wiesz jak kończy mężczyzna swoje dzieła, i wychodzisz z tego obronną ręką. Jeszcze większe plusy za to że każdy tom jest jakby oddzielną w pewnym sensie historią, a stanowi całość z pozostałymi. To naprawdę sztuka, która się tutaj udała.

Podsumowując, ten tom nie zasługuje może na peony chwały jak pozostałe, ale dalej trzyma wysoki dość poziom. Trudno tutaj ustrzec się lekkiego uczucia zawodu, że nie jest tak doskonale jak nas to tego pan Brandon przyzwyczaił, ale widać nikt nie piszę tylko znakomitych rzeczy. Nie oznacza to że ten tom jest katastrofą o nie, jak najbardziej zasługuje na uwagę i dalej Sanderson jest wysoko, ale mógł być jeszcze wyżej.

czwartek, 7 stycznia 2016

Przegląd

Dziś coś co niezbyt planowałem robić, także tą notką zaskakuje sam siebie w stopniu znaczącym, ale myślę że warto coś takiego zrobić. Oto przed Wami krótkie podsumowanie wydarzeń w których brałem udział w 2015 roku. Cały czas przymierzam się do tego aby napisać relację i ocenę każdego z nich a jest mam nadzieję w Waszym mniemaniu również w czym wybierać. Oto ta lista.

Na pierwszy ogień poszedł IEM 2015, Katowice 14-16 Marzec Spodek, Finały Światowe Ligi ESL w League of Legends, Counter Strike: Global Offensive oraz Starcraft II. Tutaj machina się rozkręciła. Coś niesamowitego.

Potem Pyrkon 2015 24-26 kwietnia Poznań Międzynarodowe Targi Poznańskie tutaj główną moją atrakcją  była cała gama autorów fantastycznych, Maskarada, i cała gama innych

Zaraz po nim Orange Video Festiwal Life Tube 2015 na Hali Torwar  16 Maja 2015, na to pojechałem dla kilku cosplayerek i niespodziewanie muzycznie.

Następnie Otwarte Mistrzostwa Polski w Mortal Kombat 30 Maja 2015 w klubie Loft 44 przy warszawskich Powązkach. Tutaj ponownie chwila cosplayu, trochę rozmów, i przekąsek.

Teraz wyjątkowo muzyczne wydarzenie Orange Warsaw Festiwal 12 czerwca 2015 - 14 czerwca na Torze Wyścigowym na Służewcu. Tu z kolei atrakcje główne to niektóre z zespołów, a które i jak wypadł dowiecie się z ewentualnej relacji.

Wracamy do fantastyki i tym razem Wrocławskie Dni Fantastyki 26 czerwca-28 czerwca 2015. Na to wygnało mnie nie wiem co sam do końca, jak ustalę to się tym podzielę.

Znowu zmieniamy typ imprezy  i idziemy na Opener Festiwal Gdynia 2015 od 1 lipca 2015- 4 lipca 2015. Niesamowite przeżycie pod wieloma względami. Poznałem masę świetnych artystów.

Po tym wszystkim chwile odetchnąłem żeby znowu się rzucić w wir wydarzeń i zaliczyć Woodstock Festival w Kostrzynie nad Odrą od 30 lipca 2015 do 1 sierpnia. Warto tu było wrócić i pewnie trafię tu niejeden jeszcze raz.

Wracamy do Poznania na Polcon 2015 na terenie Politechniki tamtejszej w dniach 20-23 sierpnia. Udało mi się zobaczyć jednego z najlepszych autorów jakiego kiedykolwiek czytałem Joe Abecrombiego, i to wystarczy aby uznać ten wypad za udany. 

Powrót do pasji i tym razem Copernicon 2015 Toruń i 18-20 września 2015. Bardzo sympatyczny event choć nie pozbawiony wad, ale zostały one wynagrodzone.

Lecimy dalej i mamy Imladris 9-11 października 2015 Kraków. Kameralny dość konwent, ale nie żałuje. Zobaczyłem jedno z najpiękniejszych miast naszego kraju i zrobiłem masę zdjęć.

Tydzień po tym miałem 16-18  października wycieczka po raz kolejny do poznania i PGA 2015. Cały dzień fotografowania cosplayi, rozmowy z wieloma osobami, oficjalna galeria zdjęć mego autorstwa na facebooku. Cudownie po prostu.

Nie zatrzymujemy się na długo i mamy tym razem 23-25 października 2015 Warsaw Games Week na terenie Warsaw Expo. Bardzo dobrze zorganizowany event z niewielkimi minusami. Więcej tradycyjnie w relacji.

I ostatni event tego roku czyli Nju Winter Games 2015 też Warszawa i też teren Expo. Tutaj jeśli chodzi o samo wydarzenie, oj cienko, ale cosplay bezapelacyjnie uratował go od zagłady. Odbyła się ona 5 grudnia 2015.

To całe moje podsumowanie tego co udało mi się zobaczyć w zeszłym roku. Jeśli chcecie obszerne relacje wystarczy że napiszecie komentarze, na facebooku,sms-a, telefon.maila, wszędzie gdzie chcecie na pewno odbiorę. To wszystko na dziś.