środa, 14 października 2015

Siał wojne, zniszczenie,gwałt, zawieje...

Dziś odpoczniemy od Bretta, chociaż mam jeszcze jedną rzecz w jego tematyce do napisania ale zostawię to sobie na inną okazję. Na tapetę trafił do mnie tym razem Sanderson po raz kolejny. Od tego Pana wymagania miałem spore mając w pamięci jego wiekopomne Elantris. Czy chociaż doskoczył do poprzeczki, którą sam sobie wyznaczył tym debiutem ? Zaraz się o tym przekonamy.

Zacznijmy od najbardziej oczywistej rzeczy, czyli od fabuły. Początek jest trochę ślamazarny, średnio zachęcający i trzeba przez niego się przebijać aby dotrzeć do naprawdę dobrych treści. Prolog jest całkiem dobrą co prawda zapowiedzią ale jak trafiamy na pierwsze rozdziały tempo wyraźnie siada i ten progres nie jest obiecujący. Ale jak już przebrniemy i wytrzymamy to wszystko to całkiem sensownie zaczynają nam te trybiki działać. I przy okazji nadają niezłego tempa. To co się dzieje utrzymuje czytelnika w napięciu i nakazuje brnąć dalej czyli wydarzenia spełniają swą rolę. Wszystko to pędzi do ostatecznego zakończenia, które jest jak na Sandersona przystało niesamowicie wręcz epickie, gwarantuje że nie będziecie zawiedzeni. Punkt kulminacyjny jest naprawdę mocny i uderza w nas niczym Mjolnir Thora wgniatając dodatkowo w ziemię.

Kolejną niewątpliwą zaletą jest główny pomysł autora na fabułę. Coś wokół okręcają się właściwie to wszystkie wydarzenia z książki w mniej lub bardziej oczywisty sposób. Chodzi mianowicie o coś co można nazwać systemem magii oddechów. Oddawania ich i brania co się wiąże z pewnymi korzyściami i stratami. Sanderson opracował pewien zestaw reguł, który sprawia że to wszystko ma sens i jest bardzo interesujące i daje sporo możliwości. Jedynym ograniczeniem jest ilość i wyobraźnia i parę innych mniej istotnych zasad. Jest to rzecz która stanowi bardzo spory plus pozycji i za jej wykorzystany potencjał należą się brawa.

Nie sposób nie wspomnieć też o bohaterach. Jest parę naprawdę dobrych budzących od początku emocje i świetnie napisanych. Moim faworytem i to zdecydowanym jest Bóg zwany Darem Pieśni. Pokochałem tą postać od samego początku. Jak dla mnie to on jest zdecydowanym numerem jeden. Ma bardzo błyskotliwe i cięte wypowiedzi. Ratował niekiedy tą książkę, i powodował że chciałem czytać aby zobaczyć co się z nim będzie działo. Pozostali też wzbudzali u mnie zainteresowanie co prawda ale ten Pan wygrał po prostu deklasując konkurencję.

Dalej świat przedstawiony. Tutaj jak już wspomniałem głównym elementem jest magia. Całość powieści dzieję się praktycznie rzecz biorąc w jednym mieście poza bardzo nielicznymi wyjątkami na początku powieści. Co nie oznacza że to jakaś wada, akcja jest na tyle ciekawa,że to w żaden sposób nie wadzi. Całość ma sens i nie ma sensu wprowadzać lokacji, które nic nie wnoszą i są zupełnie zbędne. W związku z tym nie uświadczymy żadnej mapy, aczkolwiek jakiejś rozrysowanie dzielnic, i innych miejsc by się przydało. Tego mi akurat brakuje, ale da się bez tego żyć.

Stylowo jest typowo dla Sandersona, czyli masa neologizmów, trochę kwieciście ale z umiarem i bardzo przyzwoicie bez zgrzytów poza jednym. Zastanawiam się na ile jest to kwestia tłumaczenia i jego braku synonimów a ile rzeczywiście w tym wszystkim powtórzeń autora, ale jest jedno słowo które notorycznie się powtarza, zwłaszcza w kwestii opisywania ubioru a mianowicie pretensjonalnie, a także różne jego odmiany. W którymś momencie zaczęło mnie ono niesamowicie drażnić, a można powiedzieć wręcz przeszkadzać w czerpaniu przyjemności z lektury. Na szczęście potem wkraczał do akcji Dar Pieśni albo inny jego zamiennik z pozostałych bohaterów i mogłem czytać bezproblemowo dalej.

Podsumowując Sanderson nie przeskoczył tego co sobie wyznaczył. Powiedziałbym więcej nie dorównał dla mnie osobiście do Elantris, które dalej pozostaje w ścisłej, niezagrożonej czołówce książek obowiązkowych. Nie oznacza to w żaden sposób że jest to pozycja słaba, wręcz przeciwnie. Nie zawiedziecie się na pewno. Ale spodziewałem się nie ukrywam trochę więcej i został efekt lekkiego rozczarowania. Ale dalej jest to ten sam autor, co daje nam pewien niezachwiany poziom. Tylko jednak odrobinę niżej od którego byśmy sobie życzyli.

wtorek, 6 października 2015

Co tam Panie słychać na froncie ? A nic Muzułmanie dalej trzymają naszą twierdzę...

Dziś przedostatnia dostępna rzecz dostępna od Pana Bretta a mianowicie druga część Wojny w Blasku Dnia. Dzieję się sporo i sporo dobrego w tym wszystkim się dzieję, czyli ogólnie jest dobrze.
Powiem że ta część bardziej porywa jeszcze jak pierwsza. Praktycznie ją połknąłem. Brytyjczyk nie wraca na szczyty ale trochę się rehabilituje. Na pewno jest w formie.

Fabuła pędzi jak szalona. I na dodatek skupia się wokół dwóch głównych protagonistów tym razem i paru mniej znaczących, ale ciekawych postaciach dlatego jest co czytać, i "dla kogo czytać". Pędzimy przez wydarzenia bez większych refleksji, nie ma rzeczy skomplikowanych, jakiś wybitnych intryg, polityki zagmatwanej, zdrad, spisków i tak dalej. Tutaj kręci się wszystko wokół demonów, run i religii. Dlatego wygląda to  na lekkie  łatwe i przy tym bardzo przyjemne, i takie rzeczywiście jest. Nie trzeba robić żadnych notatek. Wszystko to sprawia że nie jest to pozycja ambitna, ale też do takiej nawet nie aspiruje pomimo zapowiedzi i porównań na tyłach okładek.

Niestety największy mankament, czyli brak rozwoju jako takiego na tle stylistycznym czy świata przedstawionego zostaje. Teraz chyba nawet nie ma prób rozszerzenia, czy też wprowadzenia żadnych innowacji. Po prostu macie fabułę i cieszcie się. No Panie Brett do annału wiekopomnych autorów Pan w ten sposób nie wejdzie. Ale też nie musi. Może rzeczywiście za dużo wymagam, za wiele oczekuję od tej pozycji.

Bohaterowie ciągle się rozwijają to widać, i to cieszy bardzo. Wydarzenia wymuszają na nich ciągłe decyzje na tle moralnym, i nie tylko. Widać także ich konsekwencje w psychice postaci, także punktuje nam tutaj autor tym że dba o to aby to wszystko było uzasadnione i zgodne z tokiem rozumowania, i aktualnym punktem widzenia, i sytuacją w jakiej się znajduje dana persona. Wszystko to jak się mówi gra i buczy. Nie zauważyłem jakichś większych zgrzytów, a przynajmniej nie gryzły mnie one na tyle żeby przeszkadzało mi to w lekturze.

Podsumowując Brett daje nam dalszy ciąg dokładnie tego samego na tym samym praktycznie poziomie. Nie ma tu żadnych rewelacji. Może fabuła wydaje się jakby lepsza. Jest to pozycja obowiązkowa dla tych co cykl się spodobał na pewno. Tych co by oczekiwali czegoś więcej zapraszam na półki z innymi autorami.