piątek, 21 kwietnia 2017

Gryziemy więcej, ale w złym kierunku

Dziś przedstawię Wam swoją opinię na temat drugiej części sagi o wiecznej wojnie pomiędzy wampirami a wilkołakami zatytułowanej „Underworld: Evolution”. Jest to bezpośrednia kontynuacja losów bohaterów, rozpoczynająca się zaraz po pierwszej, więc na pewno się nie zgubicie. Niezbędne automatycznie staje się zapoznanie z poprzedniczką.

W przypadku tej recenzji obędę się bez wprowadzenia fabularnego i przejdę od razu do właściwej oceny tego, co się dzieje na ekranie. Film został zrobiony według starej formuły Hollywood, mówiącej, że jak coś się sprawdziło to pomnożymy ilość tego elementu i będzie to działało. Tylko pojawia się problem balansu, którego tutaj wyraźnie zabrakło i cała produkcja niestety odstaje jakościowo od pierwowzoru.

To, co wyraźnie się rysuje podczas oglądania filmu, to przerost formy nad treścią. Jest efektownie, dynamicznie i krwawo, czyli zgodnie z formułą, ale twórcy zapomnieli, że potrzebne jest tło fabularne, a to zawodzi. Historia toczy się jakby obok, a serce filmu przejęła akcja. Na moje wymagania to za mało. Nie może ona robić jako jedyny motor napędowy, a tutaj nic innego nie ma. I to jest główny mankament. Jest parę fajnych momentów, kiedy na przykład poznajemy tego, który to wszystko w pewien sposób zapoczątkował (całą tą wyniszczającą wojnę) , ale kilka momentów nie ratuje całości.

Muzycznie dalej jest bardzo solidnie. Więcej tu sekwencji szybkich, zmieniających się co chwila zgodnie z wymogami scen. Dalej się to sprawdza, ale też nie widać jakiegoś postępu, rozwoju w tej kwestii. A podobno jest to „Ewolucja”.

Mamy za to jeden plus obsady aktorskiej, mianowicie taki, że, już na samym początku, z obsady zostaje usunięte najsłabsze ogniwo. Dołącza zamiast niego postać, która była dotychczas tylko legendą. Trzeba przyznać, że aktor tutaj się popisał i pasuje mi do roli, która została dla niego wyznaczona. Jak już się znajduje w scenie, to nie odstaje od reszty obsady, a wręcz przeciwnie- widać jego, nieznaczną co prawda, ale mimo wszystko, supremację. Reszta aktorów, czy też aktorek, spisuje się na właściwie identycznym poziomie jak poprzednio, z tą różnicą, że akurat w tym filmie nie muszą za wiele mówić. Mają za to o wiele więcej „wymachiwania kończynami”, więc nie jest od nich za wiele wymagane w ostatecznym rozrachunku.

To, co jeszcze dodatkowo zawodzi w kontynuacji losów Selene i reszty, to historia. Nawet te namiastki, które dostajemy, są zdecydowanie mniej wciągające niż poprzednio. Nie potrafiła mnie ona zaangażować w jej śledzenie. Ledwo się interesowałem kto z kim, gdzie, kiedy i dlaczego. Co prawda, jest kilka momentów, gdzie są wyjaśniane niuanse z pierwszej części, ale ogólnie tutaj jednak film dostaje minusa.

Z niewiadomych mi do końca względów twórcy praktycznie zrezygnowali z gotyku na rzecz współczesności. Nie zaznamy tu za wiele komnat, poza nielicznymi wyjątkami. Mamy za to ulice, ciężarówki, współczesne, mało charakterystyczne pokoje, sale, nawet łodzie. Znikła gdzieś w niewiadomych okolicznościach cała ta otoczka, która robiła na mnie takie wrażenie. Ale za to dostajemy fragmenty, dziejące się  w średniowieczu, które są solidnie zrealizowane. Na szczęście, stroje wampirów i ich adwersarzy zostały niezmienione, dodatkowo jest jeszcze parę scen w starej scenerii, ale nie jest ich za wiele.

Ostatecznie, niestety ale „Underworld: Evolution" zawodzi oczekiwania w nim przeze mnie pokładane. Nie dostaję dobrej historii, tylko więcej brutalności, seksu, akcji, co nie wiąże się ze skokiem jakościowym. Momentami jest lepiej, ale jednak to nie wystarczy. Musi za tym wszystkim podążać historia, która tutaj ewidentnie dostaje zadyszki. Scenarzyści zawiedli i cierpi na tym cała produkcja. Oby trzecia odsłona pokazała, że w tej serii został potencjał na kawał dobrej rozrywki.

środa, 19 kwietnia 2017

Wojna kęsów

Dzisiaj przyjrzymy się bliżej jednej z bardziej popularnych pozycji, opowiadającej o wojnie wampirów z wilkołakami , która w niektórych kręgach ma miano wręcz kultowej. Mowa o „Underworld”. Film, który zaczął sagę, mającą obecnie pięć części. Zobaczmy jak to wszystko się zaczęło.

Dzieło Lena Wiseman’a pochodzi z 2003 roku i jego akcja dzieje się w ówczesnych czasach. Na początku poznajemy przepiękną Kate Beckinsale, która z gracją skacze z ogromnej wysokości i ląduje bez szwanku. Potem zaczyna się akcja, która zorientuje nam cały film. Ma być szybko, brutalnie, efekciarsko i z wykorzystaniem technik slow motion.  „Matrix” jak się patrzy, ale niestety bracia Wachowscy pokazali jak to należy robić i tutaj mamy namiastkę, która cieszy w jakiś sposób oczy, ale nie będziemy pod szczególnym wrażeniem.

Mamy więc do czynienia z czymś, czego głównym atutem jest akcja, skrępowana tylko jakąś logiką i prawami fizyki. Fabuła nie sprawia wiele problemów z jej zrozumieniem, dialogi też nie zawierają kwestii metafizycznych, nie można zaobserwować jakichś szczególnych rozterek moralnych. Żadnej z tych rzeczy po prostu nie ma. To wszystko sprawia, że jest to pozycja z tych, które ja nazywam „do popcornu”, ale też jak komuś zależy na poznaniu wszystkich smaczków, zagłębieniu się w tę historię, co, gdzie, jak, kiedy i dlaczego to musi się jednak skupić na tym, co bohaterowie do siebie mówią.

Taki, a nie inny cel obrazu sprawia, że w gruncie rzeczy gra aktorska nie jest specjalnie trudna, ale nie można powiedzieć, że jest zbędna. Na pierwszy plan wysuwa się Bill Nighy grający postać Viktora. Łatwo uwierzyć, że jest liderem tego całego towarzystwa i jego pozycja jest niepodważalna.  Od dobrej strony pokazuje się także Micheal Sheen jako Lucian. Emanuje on siłą spokoju i rozsądnego planowania, a kiedy trzeba wykazuje się niezbędną w danym momencie inicjatywą. Od negatywnej strony poznajemy za to Shane’a Brolly  - Kraven. Jedyne do czego on mnie przekonał to to, że nie powinien brać udziału w tym filmie i casting się nie popisał dobierając aktora. Jest zupełnie miałki, nijaki i bez wyrazu. Dostał postać z potencjałem i zupełnie go nie wykorzystał. Ogólnie jednak całość filmu pod tym względem jest zadowalająca. Można powiedzieć wręcz, że bardzo dobra, ale nie zachwyca. Niewątpliwym atutem, o którym nie można zapomnieć jest wspomniana brytyjska piękność, która ratuje sceny samą swoją obecnością i to wystarczy, aby wiele wybaczyć.

Trzeba powiedzieć, że cała ta otoczka do tego morza akcji, mówiąc młodzieżowo, daje radę. Całość sprawia wrażenie przemyślanej i można ją spokojnie przetrawić. A co jeszcze ważniejsze- wciąga, a zwłaszcza tych, zainteresowanych tematyką odwiecznej wojny (na szczęście "Zmierzch", w tych czasach, nie był jeszcze w powijakach). Sam się zaangażowałem w tę historię  i może nie miałem odczucia zapartego tchu z niecierpliwości w oczekiwaniu na to, co się wydarzy, ale na pewno oglądałem „Underworld” z niekłamaną przyjemnością. Co prawda, mam zastrzeżenia do paru kwestii, jak chociażby na siłę wciśnięty pewien romans, ale nie jest to coś, co by znacząco degradowało całokształt.

Akcja filmu rozgrywa się w gotyckich klimatach i to jest olbrzymią zaletą. Widzimy rezydencję wampirów z ich hierarchią, skrajnym hedonizmem i wyszukanymi strojami. Przypomina to wszystko taki przekształcony Wersal. Wilkołaków za to obserwujemy chowających się w jakichś kanałach, jako niedobitków wojny, która doprowadziła do wyginięcia prawie całej rasy, zmuszonych do zagrań partyzanckich. Jest to sugestywne i w zupełności spełnia swą rolę, tworząc pewną atmosferę całości.

Kompozytor Paul Hasinger może być zadowolony z tego, co stworzył na potrzeby filmu. Muzyka pasuje do akcji, dziejącej się na ekranie i nawiązuje do gotyku, panującego w scenografii i kostiumach. Przyspiesza i zwalnia w odpowiednich momentach, jednocześnie nie wysuwa się na pierwszy plan, co mogłoby rozpraszać. Kawał solidnej roboty. Może nie jest godna jakichś szczególnych wyróżnień, ale spełnia swą rolę i o to przede wszystkim chodzi.

Podsumowując, „Underworld” nie jest dziełem wybitnym. Nie zapisze się w kanonie stu najlepszych filmów stulecia, ale jako dobre kino rozrywkowe, dla osób szukających na wieczór pozycji niezbyt ambitnej, momentami skrajnie brutalnej, sprawdzi się na pewno . Ja osobiście nie żałuję, że poświęciłem czas konieczny na obejrzenie tego obrazu. Ba, nawet obejrzałem kolejne części.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Przestrzeń sześcianu.

Dzisiaj spróbuję swoich sił w nowym dla mnie, w kwestii recenzji, medium jakim jest dziesiąta muza, czyli film. Zacznę od pozycji, która ma w gruncie rzeczy niewiele wspólnego z fantastyką jako taką, mianowicie będzie to dzieło Vincenzo Natali pod tytułem „Cube”. Powstało ono w 1997 roku i, swego czasu, było o nim głośno. Dziś trochę już zapomniane, ale dalej niekiedy słychać o nim dyskusje. Tyle słowem wstępu. Teraz przejdźmy do właściwej oceny czym ten film jest, czym nie jest i przede wszystkim- czy warto.

Zacznijmy od zarysu fabularnego. Tytułowy sześcian jest swoistą konstrukcją podzieloną na masę mniejszych elementów. Część z nich jest bezpieczna, a w części z nich występują śmiercionośne pułapki. Do środka tego konstruktu zostają wrzuceni bohaterowie, których losy będziemy śledzić. Ich zadaniem jest oczywiście przeżyć ten horror. Dobór ofiar jest nieprzypadkowy i każda z nich jest specjalistą w swojej dziedzinie. Czy ten ekstremalny survival im się uda, to zależy tylko od nich.

Ten film na pewno nie jest popisem gry aktorskiej. Część aktorów wybija się poza przeciętność, jak chociażby Maurice Dean Wint grający postać Quentina czy też David Hewlett jako Worth. Pozostali niestety, ale bledną. Nie potrafią się przebić na pierwszy plan. Brakuje im scenicznej charyzmy, a że nie ma właściwie momentu, w którym nie brałaby udział wspomniana dwójka, ciężko im skupić uwagę widza na sobie. Ogólnie, nie występują tu jakieś bardziej znane nazwiska, może to powoduje taki, a nie inny stan rzeczy.

To czym ta produkcja jest na pewno, to bardzo zgrabnie napisanym thrillerem z elementami Science-fiction. Ma trochę elementów z filmów psychologicznych, a szczególnie chodzi mi o reakcję na silny stres w ekstremalnej sytuacji. Każdy z bohaterów reprezentuje pewien archetyp reagowania na bodziec. Co prawda nie jest to szerokie spektrum i nie zawiera wszelkich możliwości, ale jest to wystarczające i przede wszystkim wiarygodne.

W kwestii scenografii oraz kostiumów nie ma właściwie o czym mówić, bo cały obraz to seria identycznych pokoi: jedne nadają się na azyl, drugie zdecydowanie mniej, a różnią się tylko kolorami. Podobnie jest ze strojami, gdzie każdy ma ubranie przypominające to więzienne oraz swoje nazwisko na piersi.

Historia, najkrócej mówiąc, wciąga niesłychanie, aczkolwiek było kilka momentów, gdzie mocno kwestionowałem to, co się dzieje na ekranie i dana akcja bardzo nie pasowała mi do bohatera. Ogólnie rzecz ujmując, całość wydawała mi się spójna i logiczna. Było kilka wyjątków, ale to dosłownie parę pojedynczych  momentów, które nie rzutują znacząco na całość. Ale też nie mogę tak o nich zupełnie nie wspomnieć. Przykładem jest tutaj pewne rozwiązanie z liczbami pierwszymi, wydaje mi się że twórcy się pogubili w tej kwestii i nie do końca wiedzieli jak z niej wybrnąć. 

To, co się udało na pewno panu Natali, to wywołanie u widza nieustającego napięcia. Nie ma tutaj momentów rozluźnienia. Wszystko jest jak rozciągnięta nić, która może w każdej chwili pęknąć i rzeczywiście w jednym momencie ona nie wytrzymuje i całość się sypie. Mamy nieustanne wrażenie takiego zaszczucia, fascynujemy się losem tych ludzi i chcemy wiedzieć jak to się wszystko zakończy. Może jest też w tym zasługa dobrego montażu i samej pracy kamery.

Jest jedna rzecz, o której muszę wspomnieć, mianowicie fakt, że film jest brutalny i nie rozpieszcza widza. Jeśli coś ma być śmiercionośne, to zobaczymy cały ten proces od początku do końca, bez pomijania  szczegółów. Poza tym zachowania, dialogi i teksty bohaterów też zrozumieją tylko dorośli.

Całość jest zupełnie pozbawiona jakiejkolwiek muzyki. Za źródło dźwięku służą tutaj dialogi, odgłosy chodzenia, oddechów, pułapek i inne tego typu onomatopeje. To tworzy dodatkowe napięcie, nie ma tutaj momentów rozluźnienia. Taką chwilę dostaniecie dopiero po napisach końcowych.

Ogólnie, polecam „Cube” osobom, które szukają czegoś mocniejszego na koniec dnia. Jest to arcyciekawe, niezwykle oryginalne dzieło sztuki reżyserskiej i scenariuszowej. Brakuje tu do arcydzieła solidnego aktorstwa i lepszego rozwiązania niektórych scen, ale nie ma tworów idealnych. Spróbujcie, a myślę że nie pożałujecie.