czwartek, 22 czerwca 2017

Nihilistyczny wampiryzm

Dziś zostajemy w tematyce wampirów, ale w zupełnie innym wymiarze i sposobie niż to miało miejsce przy „Underworldzie”. Mowa o filmie Jima Jarmusha „Tylko Kochankowie Przeżyją”. Główną różnicą jest to, że omawiane dzisiaj dzieło nie posiada w gruncie rzeczy jako takiej akcji. Nie ma też właściwie żadnych efektów specjalnych.  Jest to rzecz mocno oparta na dialogach, na stworzonej atmosferze i niewypowiedzianych kwestiach.  W ten sposób ta produkcja staje się ciężka i dla niektórych może się wydawać po prostu nudna.

Jaki zatem jest przekaz zawarty w tym, co serwuje nam reżyser ? Chce on pokazać upadek ludzkości, jej stopniową drogę w dół, ostateczną dekadencję, nieodwracalną agonię. Wampiry, długowieczne w swej naturze, obserwując nasz rozwój i to do czego dążymy, dochodzą do wniosku, że właściwie nie ma dla nas nadziei. Zresztą w ich oczach nie jesteśmy ludźmi, tylko zombie. Marnujemy te nasze życia, trwoniąc dany nam czas, nie osiągając niczego przez te wszystkie lata.

Taki nastrój wprowadza, a właściwie narzuca nam główny bohater opowieści, czyli Adam, grany przez rewelacyjnego Hiddlestona. Kontynuuje on swą egzystencję wyłącznie dla dwóch rzeczy, a konkretnie rzecz ujmując dla swej pasji do muzyki i nauki oraz dla miłości swego życia- Ewy, granej przez Tildę Swinton (równie znakomita rola). Żyje i narzeka na wszystko z czym nie może się zgodzić jego partnerka. Ona jest tutaj jakby źródłem światła, kontrastem dla ciemności rzucanej przez protagonistę. Właściwie każdy bohater tutaj do pewnego stopnia reprezentuje jakąś postawę. Nie ma ich za wielu i aktorsko nie mam się do kogo przyczepić. Ta warstwa filmu nie dała mi żadnych zastrzeżeń.

To, co dodatkowo tworzy klimat filmu, to scenografia. Wszystko wydaje się tu być drobiazgowo dopasowane. W domu Adama znajdziemy masę rzeczy zgromadzonych przez te wszystkie lata życia. Jako że nie dba o przyziemne sprawy, panuje tam także harmider, gdzie uporządkowane wydają się być tylko rzeczy bezpośrednio związane z pasją. Jak mamy ujęcia w mieście, to mijamy puste, martwe scenerie, gdzie nie ma nic żywego. Za to miasteczko, które też się pojawia, nie jest może zupełnym przeciwieństwem, ale daje nadzieję, bo panuje w nim życie i nawet widzimy zachwyt pewną piosenkarką. To wszystko nabiera symbolicznego znaczenia.

Muzyka to jest, krótko i bardzo konkretnie mówiąc, absolutna rewelacja tego filmu. Pasuje jak ulał, jest jednym z elementów kluczowych w budowaniu nastroju, do tego bardzo specyficzna i mało w całości optymistyczna, ale nie traktuję tego w żaden sposób jako wadę, a wręcz przeciwnie. Gdybyśmy mieli tutaj skoczną polkę, to kompozytora Józefa van Wissema bym po prostu wyśmiał. A tak mamy coś, co dodaje masy wrażeń podczas seansu.

Ostatecznie jest to produkcja czysto artystyczna, nastawiona na dialogi i pokaz sztuki aktorskiej. Ważną rolę pełnią też zdjęcia i zbliżenia przy dialogach, kiedy to aktorzy mimiką pokazują emocje, które nimi szargają. Nie znajdziecie tutaj za wiele powodów do optymizmu. Trudno go szukać tam, gdzie nie ma życia, ale to nie znaczy, że powinniście omijać to dzieło. Ze względu na swój artyzm, którym niewątpliwie dysponuje, mnie się bardzo podobało i nie żałuję. Aczkolwiek nie jest to film dla każdego.

wtorek, 20 czerwca 2017

Operacja w Mogadishu na dużym ekranie.

Dziś recenzja filmu, który, nie będę tego ukrywał, należy do mojej ścisłej czołówki najlepszych filmów, które kiedykolwiek obejrzałem, więc oczekujcie morza superlatyw z małą ilością wad. Ale nie bójcie się, zamierzam powytykać mu parę rzeczy, w miarę mych skromnych możliwości. Mowa o „Helikopterze w Ogniu” Ridleya Scotta. Bez dalszych wstępów przejdę do tego, dlaczego trafiło to dzieło do mego osobistego kanonu arcydzieł.

To, co przede wszystkim do mnie przemawia, to bardzo przekonujący realizm całości jako takiej. Bardzo łatwo uwierzyć w to, co się dzieje na ekranie i nie wymaga to też specjalnej wyobraźni. Wszystko jest pokazane od razu bez wszechobecnego patosu. Jeśli ktoś ginie, to trwale i ostatecznie. Nikt tutaj też nie wysyła oddziału, żeby ratował martwych ludzi albo zwykłego szeregowca o obojętnie jakim nazwisku. Co najważniejsze, kule sięgają dobrych amerykańskich chłopców. Oczywiście całkowicie tej sławnej mieszanki bohaterstwa i poświęcenia Jankesów nie unikniemy i przy paru scenach mamy odruch wymiotny od wciskania tego na siłę, ale to dosłownie dwa momenty, które można wybaczyć twórcom.

Ciężko tu mówić o jakiejś specjalnej historii czy też bohaterach. Nie ma tu właściwie żadnego protagonisty, nikogo o kim wybitnie by ten film opowiadał. Na siłę można tu wymienić Josha Hartnetta, jako sierżanta Eversmanna, albo Erica Banę, jako „Hoota”, ale to nie jest opowieść o herosach wojny. To jest relacja z operacji wojskowej w Mogadishu, o której pisałem wcześniej. To historia jej niepowodzenia, ze szczegółami opartymi o książkę Marka Bowdena o tym samym tytule. Mamy tu też, w związku z tym, brutalność, pokazanie co z ciałem człowieka robią pociski rakietowe i innego typu śmiercionośne narzędzia. Film oferuje nam także wgląd na stres, jaki towarzyszy misjom, nie tylko wśród szeregowych próbujących przeżyć w ogromnym chaosie, ale także ich dowódców w polu czy też kwaterach głównych i powietrzu. Ciężar dowództwa dotyka tu wielu osób i tutaj jest to nam w jakimś stopniu uświadomione. Pod względem warsztatu aktorskiego też to dobrze wypada, nie mogę tutaj narzekać na jakieś negatywne wyłamanie się z szeregu, ale też specjalnie nie mogę nikogo pochwalić. Może na drobne wyróżnienie zasługuje Sam Shepard jako generał Garrsison, nie mogę też zapomnieć o Jasonie Isaacsu, grającym Kapitana Steela (jak widzicie, to nie tylko Lucjusz Malfoy). Warto też wspomnieć o tym, że aby zwiększyć wiarygodność całego filmu, ludzie w nim występujący wzięli udział w podstawowym militarnym szkoleniu.

Cała ta atmosfera wojenna jest opatrzona trzema fundamentami, bez których ten film nie miałby aż takiej siły przekazu. Są to: fenomenalna, słyszalna kiedy trzeba, muzyka Hansa Zimmera, zdjęcia Sławomira Idziaka (nominowanego do Oscara) oraz montaż Pietro Scalli (on z kolei zdobył statuetkę). Swoje zasługi, i to niebanalne, ma też dźwięk, który jest zasługą zbiorowego wysiłku Chrisa Munro, Michaela Minklera, i Myrona Nettingi. Wszystko pod względem technicznym jest tutaj zrealizowane na najwyższym możliwym poziomie. Ja miałem możliwość uczestniczyć w tym wszystkim, tych wszystkich lotach helikopterem, walk na wąskich uliczkach, placach, biegach do punktów zbiórki. Nie omija nas żaden aspekt pola bitwy. Podążamy za Rangersami i Deltą wszędzie, gdzie się tylko pojawią, i jeszcze mamy decyzje dowództwa, trafne albo mniej. Muzyka tez dodaje swoje, nigdy nie zagłusza dialogów, krzyków, zwiększając tylko dramaturgię, kiedy trzeba, a taka potrzeba jest częsta.

Do tej pory właściwie tylko chwalę produkcję Ridleya Scotta, a co można jej wytknąć ? Film ogląda się jako taki fabularyzowany reportaż z pola walki. W związku z tym brakuje mi tutaj mimo wszystko bohaterów. Nie chodzi o herosów rozwalających wszystko i wszystkich, tylko zwykłych żołnierzy, wokół których skupiałaby się ta historia. Nie ma tutaj nikogo, kogo losy by nas specjalnie obchodziły z jednej czy z drugiej strony, ale to nie jest obraz tego typu. Patrzymy na to wszystko z ogólnej perspektywy i szkoda nam każdego życia ludzkiego, który nie bardzo wie dlaczego ginie tysiące kilometrów od domu. Nie oznacza to, że śmierć amerykańskich wojaków czy też Somalijczyków nas nie obchodzi, tylko wylewnych łez nie miałem.

Właśnie, do tej pory głównie mówię o tym, co robią Jankesi. A co z drugą stroną medalu? Brakuje mi scen, gdzie mielibyśmy pokazaną ich perspektywę.  Mają swoje pięć minut na początku, trochę też pod koniec, ale lwia część filmu jest całkowicie zdominowana, z kilkoma wyjątkami. Ja rozumiem wymagania książki, rynku czy też patriotyczno– patosowe zapędy, ale trochę wyjaśnień by się przydało co do Afrykanów.

Jak widzicie, nie ma tutaj za wiele wad, które można by wytknąć z czystym sumieniem. Dla mnie jest to praktycznie rzecz biorąc ideał. I mówię to z pełnym przekonaniem. Uwielbiam do tego wszystkiego wracać i sobie przypominać, chociaż znam to na pamięć, to nie potrafi mi się znudzić. Polecam „Helikopter w Ogniu” każdemu. Osoby stroniące od takiego kina mogą sobie odpuścić, ale miłośnicy nie mają wymówek. Odradzam oglądanie osobom niepełnoletnim, ze względu na brutalność niektórych scen, oraz tym wrażliwym na elementy anatomii człowieka. 

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Skutki Prohibicji

Dziś zajmę się zupełnie innym gatunkiem, pozbawionym jakiejkolwiek fantastyki. Wrócę do sztuki filmowej i do jego przedstawiciela, jakim jest produkcja Briana De Palmy pod tytułem „Nietykalni”. Opowiada ona o czasach prohibicji w USA, obowiązującej w okresie międzywojennym. Historia konkretnie dotyczy jednego z najsłynniejszych przestępców świata, czyli Alphonso Capone, znanego szerzej jako Al. Capone, i jego ostatecznego pogromcy– Eliota Nessa. Jest to film dość mocno oparty na faktach, ale oczywiście dodaje od siebie i zmienia pewne rzeczy na potrzeby widza.

Mamy Chicago rok 1931. Świat przestępczy należy do wspomnianego Włocha, który zajmuje się głównie przemytem alkoholu. Bary są zmuszane sprzedawać tylko jego trunki, nieważne jakiej by nie były jakości. Środkami do wymuszenia tego posłuszeństwa są albo pieniądze, albo groźby. Klasyczna metoda kija i marchewki. Władze Stanów Zjednoczonych dobrze znają źródła olbrzymich dochodów pana Capone, ale nie potrafią znaleźć na niego haka. Aby takowego zdobyć, wysyłają przedstawiciela Departamentu Skarbu, Eliota Nessa, który zbiera ludzi, aby pozbyć się szkodnika w legalny sposób, udowadniając mu liczne przestępstwa przed sądem.

To, co jest jednym z mocnym atutów pana Palmy to klimat. Zdecydowanie czuć te lata 30 w strojach, sprzęcie, samochodach, budynkach. Wszystko pasuje idealnie i jest wiernie oddane. Poruszamy się po ulicach Chicago i podziwiamy wizję świata sprzed osiemdziesięciu lat. To były czasy długich, eleganckich płaszczy, kapeluszy typu fedora i rewolwerów. My to wszystko widzimy, może nawet wzdychamy z tęsknoty do tego stylu , ale na pewno udaje się reżyserowi utrzymać tę atmosferę minionych lat. Widać włożony w to wysiłek, co daje bardzo pozytywne wrażenie. I jest zrobione z pietyzmem, bo nie widziałem przejawów współczesności, co się może zdarzyć w tego typu produkcji.

Dodatkową silną stroną produkcji jest obsada, które obfituje w masę znanych nazwisk. Poczynając od wybitnego Roberta De Niro, jako głównego antagonistę, dołączając do tego Kevina Costnera jako protagonistę, i jeszcze dorzucając Seana Connery'ego jako pomocnika naszego paladyna. Jest jeszcze masa innych bohaterów i wszyscy dobrze się spisali w swej roli. Ciężko mi wyłonić kogoś, kto byłby specjalnie drętwy w swym aktorstwie, a to bardzo dobrze świadczy o osobach występujących w filmie. Jedyne zastrzeżenie, jakie mi przychodzi do głowy, dotyczy szefa kanadyjskiej policji, który jest niesłychanie schematyczny w swej roli. Próbuje wycisnąć z niej co się da, ale niezbyt mu to wychodzi. Cała reszta mi nie wadzi, a wręcz ogląda się ich z przyjemnością. Wspomniane gwiazdy naprawdę błyszczą. Zresztą Szkot (Sean Connery) został doceniony przez Akademię Filmową i dostał Oscara za swą rolę (najlepszy aktor drugoplanowy).

Muzycznie też jest bardzo dobrze. Przede wszystkim pasuje do panującego klimatu i nie psuje też nastroju. Zawsze w tle i zawsze spełniająca swą rolę w danym momencie. Nie mogę też, co prawda, powiedzieć, że będę szukał wszędzie, gdzie się da całej ścieżki dźwiękowej z filmu, ale nie zauważyłem jakichś spadków. Mogę więc śmiało powiedzieć, że Stephen. H Burum odwalił kawał solidnej roboty. W żadnym przypadku nie zasługuje ona na miano wybitnej, ale też nigdy nie przeszkadza w odbiorze.

To, co uznałbym za wadę to kilka scen, które wybitnie silą się na niezwykle dramatyczne (akcja z wózkiem czy też na dachu gmachu sądu), próbując wywołać napięcie u widza. Ich ewidentną przywarą są dwie rzeczy. Mianowicie to, że są wręcz groteskowe przez fakt mocnego przekombinowania. Nie czujemy dreszczyku spływającego po plecach, raczej irytację, także przez drugi fakt ,że te konkretne momenty są zdecydowanie za długie. Ciągnie się to i ciągnie, a rezultat jest łatwy do przewidzenia.

Razi też parę niekonsekwencji logicznych, związanych po części z tym dramatyzmem. Śmierć jednego z bohaterów to powinien być moment po tym jak zobaczyłem, ile ołowiu w sobie trzymał, ale zdołał jeszcze poinformować naszego rycerza, gdzie znajdzie konieczne do dalszego śledztwa informacje. Zaiste patos ogromny, znów wydłużony i wymuszony scenariuszowo.
Historia ogólnie stoi na wysokim poziomie, poza wspomnianymi wyjątkami. Ja sam znałem tylko strzępki historii związanej z Alem Capone. Po filmie i potwierdzeniu jego wiarygodności wiem znacznie więcej. To rzeczywiście miało prawo wyglądać tak, jak zostało przedstawione. Myślę, że akurat tym aspektem nie będziecie zawiedzeni, bo całość ogląda się z przyjemnością.


Kończąc mój tekst powiem, że nie żałuję, że obejrzałem film De Palmy. Jest on trochę edukacyjny, ale nawet bez tego wyszedłby obronną ręką. Opowiada ciekawą historię, do tego ma zaangażowanych wybitnych aktorów, znanego reżysera, jego atuty można wymieniać i wymieniać. On już w fazie produkcji był skazany na sukces przez jakość swych walorów.  Ogólnie polecam. Te pełne patosu momenty naprawdę można przeżyć. 

środa, 14 czerwca 2017

Gryziemy na pewno nie po raz ostatni.

Dzisiaj opiszę ostatnią, do tej pory wyprodukowaną, część „Underworlda” opatrzoną podtytułem „Wojny Krwi”. Na początku powiem, że jest solidnie, ale nie ma przełomu, jakiejś rewolucji, która moim zdaniem mogłaby się przydać. Bo ileż można opierać się na tej samej formule ? Nie mówię, aby robić z kolejnych odsłon filmy psychologiczne, metafizyczne czy coś w ten deseń, ale zaczyna się robić trochę schematycznie i na jedno kopyto. Na razie jeszcze się to wszystko jakoś trzyma kupy i nie nudzi weteranów serii, ale wkrótce mogą się zacząć dziać złe rzeczy. Ale starczy tych futurystycznych spekulacji, czas przejść do tego, co oferuje nam piąta już część.

Najważniejsza informacja jest taka, że nastąpił spory jakościowy skok w wielu kierunkach w stosunku do poprzedniczki. Nie było to, co prawda, zadanie szczególnie trudne, ale i pewien niepokój mógł się wkraść mimo wszystko. Zasadnicza różnica tkwi w scenariuszu. W końcu coś sensownego, logicznego i dającego się oglądać. Jest jeden mało wiarygodny moment, ale, jak na cały film, to nie jest to jakaś wielka wada. Ogólnie rzecz biorąc jest naprawdę dobrze i rzeczywiście przyjemnie się całość ogląda.

Teraz powiem, że brakuje, o dziwo, w tym filmie efektowności. Sceny pojedynków czy batalistyczne są jakieś takie mało dynamiczne. Może to wina montażu, może wolnej pracy kamery, ale brakuje temu wszystkiemu szlifu. Sceny akcji, które od zawsze są motorem napędowym serii, tutaj lekko szwankują. Wydaje się jakby całość w tym aspekcie łapała zadyszki, a to nie jest dobry sygnał. Ale tragedii też nie ma, dalej jest dość efektownie, tylko za mało efektywnie.

Co jest ogromnie ważne, mamy w tym filmie klimat. Twórcy poszli po rozum do głowy i wiele scen rozgrywa się w atmosferze średniowiecznej. Nareszcie mamy powrót arystokratów w świecie wampirów, ich gotyckich twierdz wraz ze strojami. Wszystko to znów ze sobą współgra i do tego elementu nie mogę się przyczepić. Mam nadzieję że to stanie się standardem, bo nie chce znowu oglądać biurowców ani samochodów. Nie z tym mi się kojarzą wampiry, pomimo wysiłków producentów, abym postrzegał je inaczej. Najwidoczniej, brakuje im środków perswazji.

Kolejnym elementem, który nie zawodzi jest gra aktorska, poza dwoma wyjątkami. O dziwo tym razem nie potrafię narzekać na Theo James’a. Co prawda nie zachwyca on swoją charyzmą, ale widać jakiś krok do przodu w tym co robi, a to daje nadzieję. O Kate Beckinsale nie ma co pisać, bo ona nie potrafi zagrać słabo tej postaci (ma już trochę doświadczenia po pięciu częściach) i ponownie trudno się nie przekonać, że jest Seleną. Zdecydowanie za mało jest w tym filmie Charlesa Dance’a, który ponownie kradnie sceny dla siebie i to całkowicie. Przy nim cała reszta znika, nieważne kto by tam jeszcze był obok. Ten aktor ma po prostu absolutną władzę nad pozostałymi. Podejrzewam, że tylko wybitne jednostki by mu się oparły.

Muzycznie nie wiem czy cokolwiek się zmieniło. Dalej mamy te same rzeczy, co wcześniej , bo też nie ma potrzeb za wielkiej ewolucji. Sam film niewiele się zmienia w swej formule, więc dalej mamy utwory tworzące odpowiedni nastrój do poszczególnych scen. Nie zauważyłem tutaj żadnego upadku tego aspektu produkcji, co cieszy.

Rzeczą, o której należy wspomnieć jest pewien północny przyczółek, dość nietypowy jak na wampiry, tworzący chyba w gruncie rzeczy największy atut filmu. Jest sam w sobie interesująco przedstawiony i ma nietypowych mieszkańców, co dodatkowo go uatrakcyjnia. No i cieszy też fakt nowej pięknej kobiety w obsadzie, która, oprócz urody, pokazuje może nie rewelacyjny, ale znośny całkiem kunszt aktorski. Jak na debiut poradziła sobie dziewczyna. Ale może jej uroda odebrała mi trzeźwość osądu. Zresztą to samo do pewnego stopnia mogę powiedzieć o brytyjskiej piękności.

Na koniec powiem, że nie żałuję obejrzenia piątej części, czego nie mogłem powiedzieć o „Przebudzeniu”. Tam to była czysta agonia, ale obowiązek recenzencki nie pozwolił mi jej przerwać. Tutaj mamy pewne odrodzenie serii, które przywraca wiarę w sens jej dalszego istnienia. Nie ma przełomu w żadnym aspekcie, nie przebija ona pierwowzoru ani „Buntu Lykanów”, plasując się w moim rankingu zaraz za nimi, ale nie zasługuje też na potępienie. Jest naprawdę dobrze i tego się trzymajmy w oczekiwaniu na „szóstkę”.



wtorek, 13 czerwca 2017

Gryzienie bez zębów

Dziś wyrażę swe zdanie na temat czwartej części „Underworld'a”  z podtytułem „Przebudzenie”. Będzie to pierwszy do tej pory przypadek ze wszystkich recenzji, jakie robiłem, że coś mi się tak wybitnie nie podobało. Wszystko w tym filmie, jak w prawach Murphy'ego, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak i żaden jego element nie został zrealizowany dobrze. Teraz zacznę wymieniać, bez żadnego ścisłego porządku, jaką katorgą jest ten obraz.

Najważniejsze na początek, czyli historia, która jest bardziej niż tragiczna. Nie wiem czy jest w niej jakikolwiek sens, a jeśli tak, to nie wiem gdzie. Ja go nie mogłem znaleźć. Niby pojawia się dramat z córką, który nie potrafi być interesujący, jest też jakiś policjant, ale to wszystkie jest schematyczne, strasznie miałkie i kompletnie bez wyrazu. Kate się stara jak może, ale ona sama czegoś tak słabego nie udźwignie. Tego by nie zrobił całą swoją grą aktorską nawet Al Pacino czy Anthony Hopkins.

W związku z tym, że wygląda to jak wygląda, nie miałem nawet momentu, żeby się przejmować bohaterami. Zresztą sam film tego nie ułatwia. Niby ktoś tam ginie i mamy moment dramatyczny, ale jednak wstaje. Brakuje w tym wszystkim jakiejkolwiek konsekwencji. Jedyną postacią, w której losy potrafiłem się w jakiś sposób zaangażować jest Selene. Atutem niewątpliwym, ale rzadko kiedy wykorzystanym w tym filmie jest Charles Dance jako lider wampirów. On zdecydowanie błyszczy jak tylko się pojawia na ekranie i skupia całą uwagę na sobie. Jego syn, grany przez Theo James’a, jest drętwy, sztywny straszliwie, podobnie jak policjant. Zastanawiam się na ile jest to kwestia dialogów, scenariusza, a na ile gry aktorskiej. Jeszcze można zauważyć pojedyncze przebłyski dobrego aktorstwa u Stephena Rea jako pewnego doktora.

Idąc dalej twórcy znów mieszają współczesność i gotyk. Da się zauważyć przewagę obecnych czasów i to nie wychodzi na dobre. Lokacje stają się w ten sposób nudne, monotonne. Bo na ile sposobów można pokazać biurowiec? Zdecydowanie mniej niż średniowieczny ukryty zakątek, który się pojawia i tworzy jakąś namiastkę tego klimatu, który jest nam dobrze znany. Dlaczego twórcy uparcie stawiają co drugą część na te swoje miasta, metropolie, gdzie zamki robią o wiele lepsze wrażenie? Nie mam pojęcia.

Muzyka znowu zostaje w klimatach poprzedniej części, ale nie ratuje filmu, pomimo faktu, że jest naprawdę solidna. Niestety, ale pozostałe elementy dzieła duetu reżyserskiego Mansa Marlind'a i Bjorna Stein'a są na tyle słabo zrealizowane, że muzyka zostaje zepchnięta na dalszy plan w kwestii odbioru tego obrazu. Przykro mi, Panie Haslinger. Tym razem Pana robota po prostu poszła na marne.

Jedyną rzeczą, którą mogę w jakiś sposób pochwalić, to sceny akcji, które wydają się zrealizowane naprawdę dobrze, z odpowiednim rozmachem, łamaniem fizyki, logiki i innych praw. Tutaj jest efektownie, tak jak powinno być i dzieją się rzeczy nieprawdopodobne, a przy tym wszystkim cieszące oko. Tutaj działa też montaż i ujęcia majestatyczne, tradycyjnie z często wykorzystanym efektem slow motion.

Nie wiem komu to polecić. Nie przychodzi mi żaden odbiorca, któremu miałoby się to podobać i do którego miałby być skierowany ten film. Jest słaby w zdecydowanie za wielu aspektach. Jest po prostu złem koniecznym, do tego, aby zrozumieć kolejne odsłony, które na podstawie epilogu tego epizodu na pewno powstaną. Jedno jest pewne. Następne części już na samym starcie są lepsze od „Przebudzenia”. Po prostu nie stawia nie stawia ono za wysoko poprzeczki.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Pierwsze kęsy

Dziś przedstawię Wam swoją opinię o trzeciej części cyklu „Underworld”, która nosi tytuł „Bunt Lykanów”. Jest ona skupiona wokół jednej z najlepiej wykreowanych postaci tego uniwersum, czyli Luciena i opowiada jego historię. Dowiadujemy się w jakich okolicznościach wilkołaki wywalczyły swoją wolność i dlaczego właśnie on został liderem ich bandy. Od razu zaznaczę, że jest to jedna z moich ulubionych części, zaraz po pierwszej, z kilku względów, o których zaraz Wam opowiem.

Po pierwsze całość, oprócz nielicznych momentów, dzieje się w średniowiecznej twierdzy, w klimatach stricte z tego okresu. Mamy tutaj miecze, hełmy zbroje i stroje nawiązujące do tamtej epoki. Ten powrót do korzeni po współczesnej „Ewolucji” bardzo mnie ucieszył. Momentalnie odnajduję się w takiej atmosferze. Ta otoczka się po prostu sprawdza w opowieści o takim charakterze. Twierdza także jest atrakcyjna dla oka. Mamy balisty, blanki, baszty, bramy. Każdy element, który możemy sobie wyobrazić, że istnieje w tradycyjnej, stereotypowej warowni, to tam się znajduje.

Muzyka również wraca do znanego nam kształtu. Korzysta ona z dorobku poprzedniczek, a także dodaje coś od siebie, więc nie grozi nam powtórka z rozrywki i monotonia. Na pewno nie ma na co narzekać w tym aspekcie. Jest klimat, moc albo stonowanie w zależności od potrzeb i na solidnym poziomie.

To co stanowi dodatkowy atut filmu, to gra aktorska, w szczególności wspomnianego już Luciana, w którego ponownie wcielił się Michael Sheen. Wraca także Bill Nighty, który gra niezastąpionego Victora. Miałem obawy co do Rhony Mitry, która dostała rolę córki naszego lidera wampirów, ale udało się jej udźwignąć ciężar tej postaci, a nie jest ona znów banalna. Sonii daleko do słodkiej idiotki czy innego stereotypu postaci.

Historia, niestety, nie zaskakuje, jest dość schematyczna w tym wszystkim. Nie kojarzę momentu, gdzie byłbym specjalnie zaskoczony, poza może jednym, którego oczywiście nie zdradzę. Ale, o dziwo, to nie stanowi specjalnego mankamentu, jak to się może wydawać na pierwszy rzut oka. Ważne, że ma sens, nie jest jakoś pełna dziur logicznych, wszystko jest ładnie wyjaśnione w przystępny sposób. Nie jest to specjalnie ambitna fabuła, ale ten cykl nigdy też z niej nie robił swego głównego atutu.

To co zawsze stanowiło o sile „Underworlda” to czysta, nieskrępowana jakąkolwiek cenzurą akcja i sporo posoki, wnętrzności i różnego rodzaju broni. Tutaj nie oczekujcie zmiany. Seria trzyma się wyznaczonego kierunku i nie zbacza. Oczywiście, teraz głównie zobaczymy miecze, kusze i pazury, tudzież kły zamiast zębów, co stanowi miłą dla oka odmianę. Jest kilka naprawdę dobrych pojedynków czy scen batalistycznych, więc ich miłośnicy nie powinni być zawiedzeni. Sceny te są też dobrze zrealizowane.

Ogólnie rzecz biorąc, w porównaniu do poprzedniczki wszystko jest tu zrealizowane lepiej. Wszystko ogląda się przyjemniej, może oprócz sceny erotycznej, która w tej części jest jakaś udziwniona w niepotrzebny sposób. „Underworld” potrzebował skoku jakościowego i, po słabszej „Ewolucji”, dostał go w wielu aspektach. „Bunt Lykanów” daje nadzieję serii na odbicie się i otrzymanie porcji zaufania widzów na kolejne części. Czy z tego skorzysta? Tego dowiecie się z następnego tekstu, w którym ocenię „Przebudzenie”.


piątek, 21 kwietnia 2017

Gryziemy więcej, ale w złym kierunku

Dziś przedstawię Wam swoją opinię na temat drugiej części sagi o wiecznej wojnie pomiędzy wampirami a wilkołakami zatytułowanej „Underworld: Evolution”. Jest to bezpośrednia kontynuacja losów bohaterów, rozpoczynająca się zaraz po pierwszej, więc na pewno się nie zgubicie. Niezbędne automatycznie staje się zapoznanie z poprzedniczką.

W przypadku tej recenzji obędę się bez wprowadzenia fabularnego i przejdę od razu do właściwej oceny tego, co się dzieje na ekranie. Film został zrobiony według starej formuły Hollywood, mówiącej, że jak coś się sprawdziło to pomnożymy ilość tego elementu i będzie to działało. Tylko pojawia się problem balansu, którego tutaj wyraźnie zabrakło i cała produkcja niestety odstaje jakościowo od pierwowzoru.

To, co wyraźnie się rysuje podczas oglądania filmu, to przerost formy nad treścią. Jest efektownie, dynamicznie i krwawo, czyli zgodnie z formułą, ale twórcy zapomnieli, że potrzebne jest tło fabularne, a to zawodzi. Historia toczy się jakby obok, a serce filmu przejęła akcja. Na moje wymagania to za mało. Nie może ona robić jako jedyny motor napędowy, a tutaj nic innego nie ma. I to jest główny mankament. Jest parę fajnych momentów, kiedy na przykład poznajemy tego, który to wszystko w pewien sposób zapoczątkował (całą tą wyniszczającą wojnę) , ale kilka momentów nie ratuje całości.

Muzycznie dalej jest bardzo solidnie. Więcej tu sekwencji szybkich, zmieniających się co chwila zgodnie z wymogami scen. Dalej się to sprawdza, ale też nie widać jakiegoś postępu, rozwoju w tej kwestii. A podobno jest to „Ewolucja”.

Mamy za to jeden plus obsady aktorskiej, mianowicie taki, że, już na samym początku, z obsady zostaje usunięte najsłabsze ogniwo. Dołącza zamiast niego postać, która była dotychczas tylko legendą. Trzeba przyznać, że aktor tutaj się popisał i pasuje mi do roli, która została dla niego wyznaczona. Jak już się znajduje w scenie, to nie odstaje od reszty obsady, a wręcz przeciwnie- widać jego, nieznaczną co prawda, ale mimo wszystko, supremację. Reszta aktorów, czy też aktorek, spisuje się na właściwie identycznym poziomie jak poprzednio, z tą różnicą, że akurat w tym filmie nie muszą za wiele mówić. Mają za to o wiele więcej „wymachiwania kończynami”, więc nie jest od nich za wiele wymagane w ostatecznym rozrachunku.

To, co jeszcze dodatkowo zawodzi w kontynuacji losów Selene i reszty, to historia. Nawet te namiastki, które dostajemy, są zdecydowanie mniej wciągające niż poprzednio. Nie potrafiła mnie ona zaangażować w jej śledzenie. Ledwo się interesowałem kto z kim, gdzie, kiedy i dlaczego. Co prawda, jest kilka momentów, gdzie są wyjaśniane niuanse z pierwszej części, ale ogólnie tutaj jednak film dostaje minusa.

Z niewiadomych mi do końca względów twórcy praktycznie zrezygnowali z gotyku na rzecz współczesności. Nie zaznamy tu za wiele komnat, poza nielicznymi wyjątkami. Mamy za to ulice, ciężarówki, współczesne, mało charakterystyczne pokoje, sale, nawet łodzie. Znikła gdzieś w niewiadomych okolicznościach cała ta otoczka, która robiła na mnie takie wrażenie. Ale za to dostajemy fragmenty, dziejące się  w średniowieczu, które są solidnie zrealizowane. Na szczęście, stroje wampirów i ich adwersarzy zostały niezmienione, dodatkowo jest jeszcze parę scen w starej scenerii, ale nie jest ich za wiele.

Ostatecznie, niestety ale „Underworld: Evolution" zawodzi oczekiwania w nim przeze mnie pokładane. Nie dostaję dobrej historii, tylko więcej brutalności, seksu, akcji, co nie wiąże się ze skokiem jakościowym. Momentami jest lepiej, ale jednak to nie wystarczy. Musi za tym wszystkim podążać historia, która tutaj ewidentnie dostaje zadyszki. Scenarzyści zawiedli i cierpi na tym cała produkcja. Oby trzecia odsłona pokazała, że w tej serii został potencjał na kawał dobrej rozrywki.

środa, 19 kwietnia 2017

Wojna kęsów

Dzisiaj przyjrzymy się bliżej jednej z bardziej popularnych pozycji, opowiadającej o wojnie wampirów z wilkołakami , która w niektórych kręgach ma miano wręcz kultowej. Mowa o „Underworld”. Film, który zaczął sagę, mającą obecnie pięć części. Zobaczmy jak to wszystko się zaczęło.

Dzieło Lena Wiseman’a pochodzi z 2003 roku i jego akcja dzieje się w ówczesnych czasach. Na początku poznajemy przepiękną Kate Beckinsale, która z gracją skacze z ogromnej wysokości i ląduje bez szwanku. Potem zaczyna się akcja, która zorientuje nam cały film. Ma być szybko, brutalnie, efekciarsko i z wykorzystaniem technik slow motion.  „Matrix” jak się patrzy, ale niestety bracia Wachowscy pokazali jak to należy robić i tutaj mamy namiastkę, która cieszy w jakiś sposób oczy, ale nie będziemy pod szczególnym wrażeniem.

Mamy więc do czynienia z czymś, czego głównym atutem jest akcja, skrępowana tylko jakąś logiką i prawami fizyki. Fabuła nie sprawia wiele problemów z jej zrozumieniem, dialogi też nie zawierają kwestii metafizycznych, nie można zaobserwować jakichś szczególnych rozterek moralnych. Żadnej z tych rzeczy po prostu nie ma. To wszystko sprawia, że jest to pozycja z tych, które ja nazywam „do popcornu”, ale też jak komuś zależy na poznaniu wszystkich smaczków, zagłębieniu się w tę historię, co, gdzie, jak, kiedy i dlaczego to musi się jednak skupić na tym, co bohaterowie do siebie mówią.

Taki, a nie inny cel obrazu sprawia, że w gruncie rzeczy gra aktorska nie jest specjalnie trudna, ale nie można powiedzieć, że jest zbędna. Na pierwszy plan wysuwa się Bill Nighy grający postać Viktora. Łatwo uwierzyć, że jest liderem tego całego towarzystwa i jego pozycja jest niepodważalna.  Od dobrej strony pokazuje się także Micheal Sheen jako Lucian. Emanuje on siłą spokoju i rozsądnego planowania, a kiedy trzeba wykazuje się niezbędną w danym momencie inicjatywą. Od negatywnej strony poznajemy za to Shane’a Brolly  - Kraven. Jedyne do czego on mnie przekonał to to, że nie powinien brać udziału w tym filmie i casting się nie popisał dobierając aktora. Jest zupełnie miałki, nijaki i bez wyrazu. Dostał postać z potencjałem i zupełnie go nie wykorzystał. Ogólnie jednak całość filmu pod tym względem jest zadowalająca. Można powiedzieć wręcz, że bardzo dobra, ale nie zachwyca. Niewątpliwym atutem, o którym nie można zapomnieć jest wspomniana brytyjska piękność, która ratuje sceny samą swoją obecnością i to wystarczy, aby wiele wybaczyć.

Trzeba powiedzieć, że cała ta otoczka do tego morza akcji, mówiąc młodzieżowo, daje radę. Całość sprawia wrażenie przemyślanej i można ją spokojnie przetrawić. A co jeszcze ważniejsze- wciąga, a zwłaszcza tych, zainteresowanych tematyką odwiecznej wojny (na szczęście "Zmierzch", w tych czasach, nie był jeszcze w powijakach). Sam się zaangażowałem w tę historię  i może nie miałem odczucia zapartego tchu z niecierpliwości w oczekiwaniu na to, co się wydarzy, ale na pewno oglądałem „Underworld” z niekłamaną przyjemnością. Co prawda, mam zastrzeżenia do paru kwestii, jak chociażby na siłę wciśnięty pewien romans, ale nie jest to coś, co by znacząco degradowało całokształt.

Akcja filmu rozgrywa się w gotyckich klimatach i to jest olbrzymią zaletą. Widzimy rezydencję wampirów z ich hierarchią, skrajnym hedonizmem i wyszukanymi strojami. Przypomina to wszystko taki przekształcony Wersal. Wilkołaków za to obserwujemy chowających się w jakichś kanałach, jako niedobitków wojny, która doprowadziła do wyginięcia prawie całej rasy, zmuszonych do zagrań partyzanckich. Jest to sugestywne i w zupełności spełnia swą rolę, tworząc pewną atmosferę całości.

Kompozytor Paul Hasinger może być zadowolony z tego, co stworzył na potrzeby filmu. Muzyka pasuje do akcji, dziejącej się na ekranie i nawiązuje do gotyku, panującego w scenografii i kostiumach. Przyspiesza i zwalnia w odpowiednich momentach, jednocześnie nie wysuwa się na pierwszy plan, co mogłoby rozpraszać. Kawał solidnej roboty. Może nie jest godna jakichś szczególnych wyróżnień, ale spełnia swą rolę i o to przede wszystkim chodzi.

Podsumowując, „Underworld” nie jest dziełem wybitnym. Nie zapisze się w kanonie stu najlepszych filmów stulecia, ale jako dobre kino rozrywkowe, dla osób szukających na wieczór pozycji niezbyt ambitnej, momentami skrajnie brutalnej, sprawdzi się na pewno . Ja osobiście nie żałuję, że poświęciłem czas konieczny na obejrzenie tego obrazu. Ba, nawet obejrzałem kolejne części.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Przestrzeń sześcianu.

Dzisiaj spróbuję swoich sił w nowym dla mnie, w kwestii recenzji, medium jakim jest dziesiąta muza, czyli film. Zacznę od pozycji, która ma w gruncie rzeczy niewiele wspólnego z fantastyką jako taką, mianowicie będzie to dzieło Vincenzo Natali pod tytułem „Cube”. Powstało ono w 1997 roku i, swego czasu, było o nim głośno. Dziś trochę już zapomniane, ale dalej niekiedy słychać o nim dyskusje. Tyle słowem wstępu. Teraz przejdźmy do właściwej oceny czym ten film jest, czym nie jest i przede wszystkim- czy warto.

Zacznijmy od zarysu fabularnego. Tytułowy sześcian jest swoistą konstrukcją podzieloną na masę mniejszych elementów. Część z nich jest bezpieczna, a w części z nich występują śmiercionośne pułapki. Do środka tego konstruktu zostają wrzuceni bohaterowie, których losy będziemy śledzić. Ich zadaniem jest oczywiście przeżyć ten horror. Dobór ofiar jest nieprzypadkowy i każda z nich jest specjalistą w swojej dziedzinie. Czy ten ekstremalny survival im się uda, to zależy tylko od nich.

Ten film na pewno nie jest popisem gry aktorskiej. Część aktorów wybija się poza przeciętność, jak chociażby Maurice Dean Wint grający postać Quentina czy też David Hewlett jako Worth. Pozostali niestety, ale bledną. Nie potrafią się przebić na pierwszy plan. Brakuje im scenicznej charyzmy, a że nie ma właściwie momentu, w którym nie brałaby udział wspomniana dwójka, ciężko im skupić uwagę widza na sobie. Ogólnie, nie występują tu jakieś bardziej znane nazwiska, może to powoduje taki, a nie inny stan rzeczy.

To czym ta produkcja jest na pewno, to bardzo zgrabnie napisanym thrillerem z elementami Science-fiction. Ma trochę elementów z filmów psychologicznych, a szczególnie chodzi mi o reakcję na silny stres w ekstremalnej sytuacji. Każdy z bohaterów reprezentuje pewien archetyp reagowania na bodziec. Co prawda nie jest to szerokie spektrum i nie zawiera wszelkich możliwości, ale jest to wystarczające i przede wszystkim wiarygodne.

W kwestii scenografii oraz kostiumów nie ma właściwie o czym mówić, bo cały obraz to seria identycznych pokoi: jedne nadają się na azyl, drugie zdecydowanie mniej, a różnią się tylko kolorami. Podobnie jest ze strojami, gdzie każdy ma ubranie przypominające to więzienne oraz swoje nazwisko na piersi.

Historia, najkrócej mówiąc, wciąga niesłychanie, aczkolwiek było kilka momentów, gdzie mocno kwestionowałem to, co się dzieje na ekranie i dana akcja bardzo nie pasowała mi do bohatera. Ogólnie rzecz ujmując, całość wydawała mi się spójna i logiczna. Było kilka wyjątków, ale to dosłownie parę pojedynczych  momentów, które nie rzutują znacząco na całość. Ale też nie mogę tak o nich zupełnie nie wspomnieć. Przykładem jest tutaj pewne rozwiązanie z liczbami pierwszymi, wydaje mi się że twórcy się pogubili w tej kwestii i nie do końca wiedzieli jak z niej wybrnąć. 

To, co się udało na pewno panu Natali, to wywołanie u widza nieustającego napięcia. Nie ma tutaj momentów rozluźnienia. Wszystko jest jak rozciągnięta nić, która może w każdej chwili pęknąć i rzeczywiście w jednym momencie ona nie wytrzymuje i całość się sypie. Mamy nieustanne wrażenie takiego zaszczucia, fascynujemy się losem tych ludzi i chcemy wiedzieć jak to się wszystko zakończy. Może jest też w tym zasługa dobrego montażu i samej pracy kamery.

Jest jedna rzecz, o której muszę wspomnieć, mianowicie fakt, że film jest brutalny i nie rozpieszcza widza. Jeśli coś ma być śmiercionośne, to zobaczymy cały ten proces od początku do końca, bez pomijania  szczegółów. Poza tym zachowania, dialogi i teksty bohaterów też zrozumieją tylko dorośli.

Całość jest zupełnie pozbawiona jakiejkolwiek muzyki. Za źródło dźwięku służą tutaj dialogi, odgłosy chodzenia, oddechów, pułapek i inne tego typu onomatopeje. To tworzy dodatkowe napięcie, nie ma tutaj momentów rozluźnienia. Taką chwilę dostaniecie dopiero po napisach końcowych.

Ogólnie, polecam „Cube” osobom, które szukają czegoś mocniejszego na koniec dnia. Jest to arcyciekawe, niezwykle oryginalne dzieło sztuki reżyserskiej i scenariuszowej. Brakuje tu do arcydzieła solidnego aktorstwa i lepszego rozwiązania niektórych scen, ale nie ma tworów idealnych. Spróbujcie, a myślę że nie pożałujecie.

czwartek, 16 marca 2017

Prawo wymiany.

Dziś wracamy do anime, konkretnie "Full Metal Alchemist : Brotherhood". Trudno mi się powstrzymać ze stwierdzeniem, że jest to rzecz wręcz wybitna na kilku płaszczyznach, której do ideału brakuje naprawdę niewiele. Niestety piedestał wiecznej chwały należy się u mnie w dalszym ciągu "Fate/Zero", ale dzieło recenzowane w tym tekście i jeszcze jedno, o którym niedługo napiszę, depczą mu po piętach.

"FMA:B" jest historią dwóch braci, którzy próbowali sztuki zabronionej i zapłacili za to ogromną cenę. Jeden z nich został kaleką i teraz ma dwie mechaniczne protezy kończyn, a drugi stał się dosłownie żywą zbroją bez ciała. Ich celem jest odzyskanie tego, co stracili i zrobią wszystko, aby swoje zamiary zrealizować. Jest to opowieść o pięknym braterstwie, poświęceniu i determinacji. Przywiązanie emocjonalne do tej dwójki następuje praktycznie automatycznie i jest bezgraniczne. Nie potrafię sobie wyobrazić kogoś, komu los Elricków byłby obojętny. Anime ma  niestandardową długość, bo trwa całe 64 odcinki, ale oprócz niezwykle nielicznych wyjątków każdy z nich jest na wysokim poziomie i nawet się nie zauważa, kiedy pędzimy przez nie wszystkie. Jest wiele momentów, wywołujących skrajnie emocjonalne reakcje. Ja osobiście płakałem kilka razy i wcale się tego nie wstydzę, śmiałem się też wielokrotnie.

Jednym z niezaprzeczalnych atutów "FMA:B" są postacie. Jest ich sporo i na początku trochę to może przytłoczyć, ale potem, dzięki niepowtarzalnym charakterom, nie sposób ich nie rozróżniać. Wyróżniają się postacie związane z wojskiem, jak chociażby pewien porucznik, czy też Pani Pułkownik, a także major - generał w późniejszych partiach anime. Na ogromny plus zasłużyli także antagoniści. Dawno nie miałem tak, żebym przeżywał losy przeciwników, tak się angażował i analizował ich wypowiedzi i wręcz chciał ich tylko więcej i więcej na ekranie. Każdy występujący w historii, obojętnie po której stronie barykady, reprezentuje jakąś postawę życiową, z którą możemy się zgadzać bądź nie.

Kolejnym aspektem, który nie może zostać pominięty przeze mnie to muzyka. Jest bardzo dobrze dobrana do nastroju panującej sceny. Praktycznie nigdy się nie nudzi, nigdy nie wychodzi na pierwszy plan i zawsze dodaje emocji do tego, co obserwujemy. Wielokrotnie dzięki niej te wrażenia zostają wręcz spotęgowane. Nie jest też to reguła bezwzględna, jej złamanie następuję bardzo rzadko ku naszemu szczęściu, są to dosłownie pojedyncze i ledwo zauważalne przypadki.

Historia sama w sobie wciąga od samego początku i nie można się od niej oderwać. Poza wątkiem głównym pojawia się masa wątków pobocznych i o nich samych można by stworzyć odrębne anime. Mamy tutaj wojnę domową, ludobójstwo, rozterki moralne, grzechy różnego rodzaju i różnej formy, kompleksy władzy, doskonałości,  nawet samych Bogów. Jest tutaj właściwie wszystko i to wszystko ze sobą współgra oraz stanowi bardzo zgraną całość. Śledziłem to z zapartym tchem non stop i nie miałem dość. A to sztuka przy takiej rozpiętości i tylu wątkach. I żaden z nich mnie nie rozczarował.

Osobny akapit należy się momentom humorystycznym, dotyczących głównie jednego z protagonistów i jego wzrostu. Mnie osobiście strasznie one bawiły i nie miałem dość. Jest to prosty i, trzeba powiedzieć, dziecinny humor, często mocno przerysowany. Ich atut stanowi to, że zawsze zaskakują i nie ma uczucia ich przesytu. Można się przyczepić, że to dość prosty zabieg, wręcz prymitywny, ale odmówić skuteczności jest trudno. Trzeba też przyznać, że przy ciągłym napięciu jakie towarzyszy historii, te chwile w zupełności je rozładowują i pozwalają odetchnąć od ciężaru historii. Jeśli jednak wymagacie jakichś ambitniejszych prztyków i dziecinada Was tylko drażni, to będziecie mieli ciężko.

Kreska w "FMA:B" nie zawodzi, mówiąc krótko. Animacje są świetne, dynamiczne i płynnie przechodzą jedna w drugą. We wspomnianych wyżej „przerywnikach w powadze” staje się ona bardzo prosta i jakby rysowana przez kilkuletnie dziecko, dopasowując się w ten sposób do panującej sytuacji.  Generalnie jednak mamy do czynienia z typową efektownością Japończyków i ich stylistyką dla ludzkich postaci. Sporo jest też scen walki z wykorzystaniem żywiołów tudzież materiałów dostępnych w danym momencie. Jeśli lubicie wybuchy, efekty specjalne w formie rysunkowej, na pewno się nie zawiedziecie ich poziomem tutaj.

Epilog jest długi i rozwiązanie ostateczne też, ale na pewno się nie będziecie nudzić . Jest przeprowadzone z odpowiednim rozmachem. Znajdzie się też moment na filozofię, zmianę nastrojów z sekundy na sekundę i masa emocji. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie silnie się wzruszyłem i wręcz płakałem nad losem jednej z postaci, żeby w następnej chwili prawie skakać z radości. Do tego, zwłaszcza w końcówce, pada wiele zdań, które na długo zapadają w pamięć. I to nie od tych osób czy istot , od których moglibyście się tego spodziewać. To anime potrafi uczyć i przekazywać pewne prawdy i to nie nachalnie. Nie jest na siłę moralizatorskie czy też filozoficzne. Po prostu historia jest tak poprowadzona i wymaga pewnych podsumowań, zresztą niezwykle trafnych.

Tak się nieustannie zachwycam i zachwycam, czas więc ponarzekać, aby nie było, że jest to dzieło pozbawione wad. Po pierwsze jest kilka momentów, które spokojnie można by wyciąć bez jakichkolwiek strat dla historii. Ba, jest nawet parę takich postaci, których bym absolutnie nie żałował, bo niewiele wnosiły same w sobie. Szczególnie irytujący jest jeden odcinek, który stanowi jakby zebranie dotychczasowych wiadomości na jeden temat, nie wnosząc praktycznie żadnej nowej treści. Jest to rzecz podejrzewam potrzebna, aby dać czas twórcom, ale niestety zabieg ten niesłychanie irytuje. Kolejną rzeczą na minus jest fakt, że dla mnie osobiście niektóre walki są za długie i opierają się na pewnych schematach związanych z alchemią, którą posługują się bohaterowie. Rzadko które starcie mnie zaskoczyło jakimś rozwiązaniem. Bardziej wyczekiwałem na momenty dialogów albo akcji bez wykorzystania sztuk walki. Niestety takich scen jest mało.

Jeszcze można dorzucić do listy mankamentów, pojawiające się w każdym odcinku dosłownie coś, co nazwałem kartami postaci. Wyobraźcie sobie sytuację, gdzie oglądacie spokojnie to, co się dzieje na ekranie, a tu nagle ni z gruszki ni z pietruszki wyskakuje Wam jakaś postać, którą najprawdopodobniej dobrze już znacie i jeszcze macie potwierdzenie nazwy tego, co wyświetlacie w postaci entuzjastycznego okrzyku „Full Metal Alchemist” niezidentyfikowanego spikera. Tym, co widzicie w tym konkretnym momencie jest poza jednego z bohaterów na jakimś określonym jednokolorowym tle i zawsze z tyłu zaraz za postacią jest jej cień. Po chwili macie drugą „kartę” i wracacie do fabuły. Nie wiem po co w ogóle ten cały zabieg. Może w telewizji oznaczał koniec i początek przerwy na reklamę albo na przekąskę, albo na toaletę. Wiem, że jest to coś niezwykle irytującego i całkowicie zbędnego, ale to taka rzecz, która nie ma większego znaczenia w odbiorze całości.

Aby nie było żadnych wątpliwości, według mnie nie ma absolutnie żadnych przeciwskazań aby nie obejrzeć w całości "Full Metal Alchemist: Brotherhood". Jest to coś praktycznie idealnego, niezapomnianego. Co ważne nie ma tu macek ani jakiejś szczególnie irytującej, małej dziewczynki. Ta, która się pojawia, nie denerwuje w najmniejszym stopniu, a wręcz przeciwnie. Oglądając anime doświadczycie wszystkiego, czego tylko możecie chcieć. Dostajecie dramat, komedię, epickość, filozofię, akcję, romanse. Nie zostaje Wam nic innego jak tylko poszukanie odpowiedniej wersji (polecam oryginał po japońsku z angielskimi napisami) i życzyć doświadczenia na podobnym poziomie, co ja.

Na koniec tylko wytłumaczę dlaczego nadałem taki tytuł, a nie inny. Na tym prawie opiera się cała „magia” obecna w świecie przedstawionym. Tutaj dajemy historii czas, a ona dostarcza nam rozrywki na wiele godzin, na możliwie najwyższym poziomie. Takiej wymiany chciałbym dokonywać jak najczęściej.

czwartek, 2 lutego 2017

Koniec Początku Inkwizytora

Dziś recenzujemy ostatni rozdział, który ukształtował Mordimera na sługę, którego znamy z późniejszych tomów opowiadań. Jest to druga pełnoprawna powieść w przebiegu cyklu. Mogę Wam powiedzieć, że jest lepsza niż pierwsze podejście Piekary do tej formy opowiedzenia czytelnikom historii. Mimo wszystko, zamknięte, krótsze fabuły to jest to, w czym nasz autor jednak bryluje. Niemniej nie oznacza to, że „Kościany Galeon” można, albo należy, sobie odpuścić. Nie jest to powieść w żadnym wypadku słaba, ale nie spełnia w wystarczającym stopniu oczekiwań i nadziei.

Tyle słowem wstępu, a co tak naprawdę serwuje nam pisarz? Książka zaczyna się, jak często ostatnio, zleceniem od przełożonego. W tym konkretnym przypadku dotyczyć ono będzie śledztwa zaginięcia pewnego kupca, który wyruszył na wyprawę morską daleko na północ i nie wrócił. Cała podróż jest owiana wieloma tajemnicami i to od naszego uniżonego sługi zależy czy dotrze on do prawdy i odkryje wszystko, co jest z nią związane.

Fabuła jest poprowadzona generalnie w bardzo dobrym tempie, gdzie generalnie stanowi słowo klucz. Pobyt Mordimera w mieście jest strasznie, i to zupełnie niepotrzebnie mym zdaniem, długi i w którymś momencie się przyłapałem, że chcę aby się w końcu stamtąd ruszył. Na szczęście, potem się wszystko rozkręca i zaczyna się dziać wiele rzeczy i wszystko to jest o wiele ciekawsze, bo wkraczają siły nadprzyrodzone. Wszystko zmierza do zakończenia, które jest, muszę Was uspokoić, logiczne, dość soczyste i satysfakcjonujące. Poza tym ślamazarnym początkiem historia sama w sobie wciąga i intryguje czytelnika, więc nie ma na co narzekać.

Mordimer nam dopisuje. Jest chłopak w formie i zachowuje swój charakter, który zdążyliśmy już tak dobrze poznać. Jedynym mankamentem jaki znajduję w jego kreacji, w tej odsłonie jego genezy,  to fakt zbyt częstych fantazji erotycznych i westchnień do pewnej damy. Po przeżyciach w poprzednich częściach i kobietach tam poznanych, bardziej bym oczekiwał, że to właśnie którąś z nich będzie wspominał. Na ich tle Konstancja nie rysuje się aż tak imponująco, aby marzyć o nocy z nią tak często. Ale poza tym, nie ma żadnych wad, do których mógłbym się przyczepić. Dalej można zauważyć  u bohatera bystrość, inteligencję, rozsądną pewność siebie, zwłaszcza w kontaktach ze stworzeniami nie z tego świata, ale też świadomość własnych umiejętności i, oczywiście niezastąpione niczym, monologi przedstawiające świat i stosunek naszego bohatera do wielu spraw.

Obok protagonisty występują oczywiście postacie poboczne. Tym razem jest to przede wszystkim kupiec, który  pojawia się obok Inkwizytora praktycznie non stop i, pomimo początkowych oporów, polubiłem jego osobę. Nie jest może jakąś wybitną kreacją, ale spełnia swoją role w wystarczającym stopniu. Bardzo intrygująca jest za to pewna dama obecna w świecie demonicznym, która pomaga naszemu uniżonemu słudze . Otacza ją aura tajemniczości stopniowo odkrywana, ale zawsze zostaje uczucie niedosytu w kontaktach z nią. Naprawdę podoba mi się to, jak została przedstawiona ta istota.

W kwestii otoczenia i miejsc mogę powiedzieć tyle, że jest ono lepiej zarysowane niż w poprzednich częściach. Dostajemy więcej informacji o tym, gdzie się to wszystko dzieje. Kwestia tego czy jest to czyste zapełnianie stron czy jednak coś, co nam się przyda. Na pewno jest to inne podejście niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, a niektóre z tych miejsc zasługują na naszą uwagę. Przykładowo spodobał mi się statek, którym odbywa się podróż śladami zaginionego partnera w interesach naszego głównego zleceniodawcy. Można jeszcze dorzucić tytułowy galeon, którego opis może przerazić lub zniesmaczyć niejedną co wrażliwszą osobę. Na koniec tego paragrafu wystarcza mi tylko wspomnieć o wyspie, na której toczy się lwia część drugiej połowy książki. Ona też potrafi sama w sobie niejednokrotnie zaskoczyć i mieć wpływ na wydarzenia. Jest to właściwie debiut Piekary w kreacji miejsca, które by miało rzeczywiste znaczenie. I mogę stwierdzić, że mu to wyszło.

Stylowo nic a nic się nie zmieniło, bo też nie ma powodu do tego. Wszystko tradycyjnie poznajemy z perspektywy bohatera. Monologi znów są wyważone i za bardzo nie męczą, ani też nie są powtarzalne w stosunku do poprzedników. Może poza nielicznymi wyjątkami, ale to jest do wybaczenia autorowi i możemy to zignorować.

Podsumowując, „Kościany Galeon” ma mankamenty, które nie pozwalają mu osiągnąć poziomu przykładowo „Dotyku Zła” czy też „Głodu i Pragnienia”. Najbardziej rzucającą się w oczy rzeczą jest początek, który jest zdecydowanie przydługi. Można się też przyczepić o niezbyt wiele, jak na powieść, interesujących postaci poza uniżonym sługą.  Ogólnie, nie jest to powieść, która zapadnie Wam na lata w pamięci i będziecie rozmawiać o niej dniami i nocami, ale też nie odłożycie jej tak szybko na półkę. Chyba, że wynudzi Was ten początek.

środa, 1 lutego 2017

Czy Piekara potrafi zaspokoić nasz głód i pragnienie dobrych historii ?

Dziś recenzja kolejnego tomu przygód Inkwizytora Mordimera Madderina. Tym razem tytuł to „Głód i Pragnienie”. Składa się on z jednej krótszej historii, zwanej „Wiewióreczka”, i drugiej, o większej objętości, która zawiera wspomniane przed chwilą potrzeby fizjologiczne. Od razu mogę powiedzieć, że ta książka nie powinna Was rozczarować, w moim małym rankingu ten tom jest drugi w kolejności, zaraz za „Dotykiem Zła”(mówimy o pozycjach, gdzie jest zawarta  geneza naszego bohatera).

Zacznijmy od oceny tego, co nas wita na początku. Jest to swoista rozgrzewka przed daniem głównym. Trzeba przyznać, wyjątkowo udana bo oderwana w pewien sposób od tego, co zwykle serwuje nam autor. Nie mamy morderstwa, demonów, nawet brak tortur w całej tej historii, co zaskakuje w pozytywny sposób. Dodatkowo jest sporo elementów lekkich, można powiedzieć humorystycznych, choć to lekkie nadużycie tego słowa. Chodzi o wypowiedzi kupca, który bardzo zręcznie manewruje swymi słowami i nie sposób go nie lubić. Od razu widać, że naprawdę zna się na negocjacjach i jest dobrym fachowcem.

Cała historia opiera się o ściągnięcie długów i to stanowi główną oś fabularną. Poznajemy relację Mordimera z dłużnikiem, którą uświetniają dobrze napisane dialogi. Cieszy ta chwila oddechu od ciężkiego klimatu, jaki zwykle panuje na kartkach tomu, poza tym dochodzi fakt, że mamy do czynienia z chyba najbardziej humanitarną do tej pory opowieścią  z całego cyklu. Jak wspomniałem, tutaj rozmowy są tym, co zachęca nas do ciągłej lektury, także lokacja w tym wypadku to kwestia wręcz czwartorzędna. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć, gdzie się dzieje akcja, poza tym, że na pewno w świecie autorskim.

Bohaterem drugoplanowym, który niewątpliwie jest bardzo dobrym dodatkiem jest Tomasz Purcell. Potrafi swoimi wypowiedziami wręcz stłamsić naszego ulubionego protagonistę, co jest nie lada osiągnięciem i za to mu wieczna chwała w panteonie udanych postaci pobocznych autora. Co prawda, nie jest to zbyt liczne grono, co nie umniejsza jego zasług w żadnym stopniu.

„Wiewóreczka”, pomimo swej jakości, jest tylko przystawką. Jednak tytułowe opowiadanie jest tym, co stanowi o jakości całości przede wszystkim. I trzeba powiedzieć- trzyma ono poziom. Tym razem jednak wracamy do tego, czym zwykle zajmuje się inkwizycja i mamy śledztwo dotyczące zaginięcia pewnej niewiasty. Oczywiście, to tylko początek i moment zawiązania akcji. Potem sprawa tradycyjnie nabiera pewnego poziomu skomplikowania, a intrygi sięgają poza ten świat. Pomimo tego, że jesteśmy przyzwyczajeni do określonego schematu, niczym w powieści detektywistycznej z elementami fantastycznymi, dalej można znaleźć kilka momentów, w których nie da się przewidzieć rozwoju wydarzeń, co jak najbardziej cieszy.

Scenograficznie tradycyjnie mamy lochy, karczmy i inne miejsca, które często odwiedzamy z bohaterem. Dalej nie są one szczególnie interesujące, ale też nie odpychają i na pewno nie zmuszają do pomijania fragmentów ich opisów, które też nie są specjalnie rozbudowane.

Jest tutaj, o dziwo, na drodze wyjątku kilku bohaterów obok Inkwizytora, którzy przypadli mi do gustu. Jeden z nich to pewien szlachcic, który pomaga w rozwiązaniu sprawy. Jego postawa, zwłaszcza w epilogu historii, zasługuje na uwagę.  Drugi intrygujący osobnik to główny antagonista, ale oczywiście nie powiem Wam kto to ani nie nakreślę jego osobowości. Występuje również pewna dziewczyna, która również staje po stronie naszego uniżonego sługi. Na początku wydaje się banalna, ale potem okazuje się, że potrafi schować parę asów w rękawie.  Te wszystkie postacie są niewątpliwym atutem i to bardzo pozytywnym, bo zwykle ciężko jest wyróżnić kogoś, a tutaj autor jakby dostał weny, i to dość solidnej, przy kreacji tych osób.

Stylistycznie wracamy do tego ponurego świata, oczywiście znów spotkamy liczne Monologi Inkwizytora, ale tym razem nie są one ani specjalnie wymuszone, ani powtarzalne. To autorowi zapisuję na plus. Narracja, jakżeby inaczej, jest pierwszoosobowa, jak we wszystkich dotychczasowych historiach.

Podsumowując, jest to jeden z najlepszych tomów o początkach naszego Mordimera Madderina. Autor wrócił do dobrej formy i oby wytrzymał w niej jak najdłużej. Myślę że pozycja obowiązkowa dla fanów i tych zagorzałych, i tych mniej zaangażowanych w tę historię. Następny w kolejności jest „Kościany Galeon”. Oby on potrafił utrzymać co najmniej ten sam poziom, co książka oceniona w tym tekście.

czwartek, 5 stycznia 2017

Bijemy Biczem, na dodatek boskim, niewiernych i to nie tylko po plecach.


Dziś recenzja, jak się można domyślić, kolejnej twórczości słowa od Pana Jacka Piekary. Tym razem jest niespodzianka w postaci pierwszej pełnoprawnej powieści o przygodach Mordimera Madderina, która nosi tytuł „Bicz Boży". Jak  to się prezentuje? Czy autor potrafi utrzymać tempo i napięcie, w długim tekście, na podobnym poziomie, co w opowiadaniach? Czy więcej oznacza lepiej?

Najprostszą odpowiedzią byłoby, że owszem, nie zawiedziemy się na ogólnym poziomie tego tekstu, ale nie jest to też rewelacja pod, właściwie, żadnym względem. Ma swoje dobre momenty, ale ani nie przyćmiewają one tych gorszych, ani też nie świadczą o nowej jakości w prozie. Ale przyjrzyjmy się poszczególnym aspektom tej powieści, zgodnie z tradycją tego bloga i zobaczmy jak to wygląda na poszczególnych poziomach.

Zacznę od tego elementu, który jest najbardziej niezmienny z tego wszystkiego, czyli stylu. Zupełnie żadnych odchyłów od tego, co znamy. Tylko że teraz mam wrażenie, że te monologi mnie trochę nużą. Wiemy jaki jest stosunek naszego Inkwizytora do wielu rzeczy i niewiele jest w stanie nas, w tych konkretnych kwestiach, zaskoczyć. Co prawda, dowiadujemy się kilku nowych rzeczy, ale to gdzieś umyka. Rozumiem, że ktoś może zacząć od tego tomu, zwłaszcza że nie ma jakiejś bardzo ścisłej chronologii, jest tylko ta sugerowana, ale podejrzewam, że większość czytelników jednak się nią posługuje, i są weteranami serii, więc można by im oszczędzić niektórych fragmentów. Ku mojemu rozczarowaniu nic takiego się nie dzieje. Nie to, żeby one były szczególnym mankamentem, bo to nie jest kropka w kropkę to samo, ale przydałoby się więcej nowości w tego typu treści. Dalej wszystko jest opisane z perspektywy głównego bohatera, który zdaje nam na bieżąco relacje z tego, co widzi i jest bardzo interesujące.

Najważniejszą kwestią zawsze będzie fabuła i czy potrafi ona wciągnąć; znów  - tak potrafi. Aczkolwiek jest trochę fragmentów niepotrzebnie długich, większość jednak jest bardzo przyjemna w czytaniu i chcemy poznać dalszy rozwój historii. Są momenty dramatyczne, są tez sielankowe, jest tu miejsca na wiele momentów różnego charakteru i są one ciekawym dodatkiem do tomu.Zaskoczenie na końcu jest całkiem spore, nie spodziewałem się takiego zabiegu w epilogu, na czym powieść na pewno zyskuje. Także tutaj nie mamy zawodu i ta pozycja zyskuje plusa za ten aspekt.

Scenografia jest niezła. Podoba mi się klasztor, w którym toczy się spora część akcji i wszystkie pozostałe miejsca, które odwiedzamy, w tym oberża czy miasteczko. Nie ciągną się te opisy specjalnie, bo też nie mają po co. Jest zawarte w nich to, co potrzebne, aby mieć baczenie na to, co jest istotne dla opowieści. Pozwala to zachować zdrowy balans akcji i momentów ją zwalniających, a autorowi udaje to jak najbardziej.

Bohaterowie poboczni są widoczni i są wyraziści. Obie te cechy bardzo cieszą, bo jest o kim pisać, oprócz Waszego uniżonego sługi. Bardzo intrygująca i przekonywująca jest postać głównego antagonisty powieści, ale kto to jest, to oczywiście musicie odkryć sami. Dalej mamy irytującą postać pewnego księdza, który może denerwować jak cholera, ale na pewno daleko mu do banału. Polubiłem też trzeciorzędną postać „Kobiety Mordimmera”. Pełni ona rolę podobną do kobiet w filmie z Agentem 007, ale ma trochę więcej do zaoferowania. I to widać.

Podsumowując, nie jest to może rzeczywiście rewelacja, nawet w twórczości Pana Jacka Piekary. Ale nie jest to też coś, co można ominąć bez żadnego mrugnięcia. Jest to po prostu kawał solidnie napisanej historii, w całkiem przyzwoitym, mimo wszystko,  stylu. Jeśli należycie do weteranów i chcecie poznać całość życia Inkwizytora, to naprawdę warto sięgnąć. Jeżeli nie jesteście zatwardziałymi fanami jego życiorysu, to możecie sobie odpuścić tę książkę.