wtorek, 13 czerwca 2017

Gryzienie bez zębów

Dziś wyrażę swe zdanie na temat czwartej części „Underworld'a”  z podtytułem „Przebudzenie”. Będzie to pierwszy do tej pory przypadek ze wszystkich recenzji, jakie robiłem, że coś mi się tak wybitnie nie podobało. Wszystko w tym filmie, jak w prawach Murphy'ego, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak i żaden jego element nie został zrealizowany dobrze. Teraz zacznę wymieniać, bez żadnego ścisłego porządku, jaką katorgą jest ten obraz.

Najważniejsze na początek, czyli historia, która jest bardziej niż tragiczna. Nie wiem czy jest w niej jakikolwiek sens, a jeśli tak, to nie wiem gdzie. Ja go nie mogłem znaleźć. Niby pojawia się dramat z córką, który nie potrafi być interesujący, jest też jakiś policjant, ale to wszystkie jest schematyczne, strasznie miałkie i kompletnie bez wyrazu. Kate się stara jak może, ale ona sama czegoś tak słabego nie udźwignie. Tego by nie zrobił całą swoją grą aktorską nawet Al Pacino czy Anthony Hopkins.

W związku z tym, że wygląda to jak wygląda, nie miałem nawet momentu, żeby się przejmować bohaterami. Zresztą sam film tego nie ułatwia. Niby ktoś tam ginie i mamy moment dramatyczny, ale jednak wstaje. Brakuje w tym wszystkim jakiejkolwiek konsekwencji. Jedyną postacią, w której losy potrafiłem się w jakiś sposób zaangażować jest Selene. Atutem niewątpliwym, ale rzadko kiedy wykorzystanym w tym filmie jest Charles Dance jako lider wampirów. On zdecydowanie błyszczy jak tylko się pojawia na ekranie i skupia całą uwagę na sobie. Jego syn, grany przez Theo James’a, jest drętwy, sztywny straszliwie, podobnie jak policjant. Zastanawiam się na ile jest to kwestia dialogów, scenariusza, a na ile gry aktorskiej. Jeszcze można zauważyć pojedyncze przebłyski dobrego aktorstwa u Stephena Rea jako pewnego doktora.

Idąc dalej twórcy znów mieszają współczesność i gotyk. Da się zauważyć przewagę obecnych czasów i to nie wychodzi na dobre. Lokacje stają się w ten sposób nudne, monotonne. Bo na ile sposobów można pokazać biurowiec? Zdecydowanie mniej niż średniowieczny ukryty zakątek, który się pojawia i tworzy jakąś namiastkę tego klimatu, który jest nam dobrze znany. Dlaczego twórcy uparcie stawiają co drugą część na te swoje miasta, metropolie, gdzie zamki robią o wiele lepsze wrażenie? Nie mam pojęcia.

Muzyka znowu zostaje w klimatach poprzedniej części, ale nie ratuje filmu, pomimo faktu, że jest naprawdę solidna. Niestety, ale pozostałe elementy dzieła duetu reżyserskiego Mansa Marlind'a i Bjorna Stein'a są na tyle słabo zrealizowane, że muzyka zostaje zepchnięta na dalszy plan w kwestii odbioru tego obrazu. Przykro mi, Panie Haslinger. Tym razem Pana robota po prostu poszła na marne.

Jedyną rzeczą, którą mogę w jakiś sposób pochwalić, to sceny akcji, które wydają się zrealizowane naprawdę dobrze, z odpowiednim rozmachem, łamaniem fizyki, logiki i innych praw. Tutaj jest efektownie, tak jak powinno być i dzieją się rzeczy nieprawdopodobne, a przy tym wszystkim cieszące oko. Tutaj działa też montaż i ujęcia majestatyczne, tradycyjnie z często wykorzystanym efektem slow motion.

Nie wiem komu to polecić. Nie przychodzi mi żaden odbiorca, któremu miałoby się to podobać i do którego miałby być skierowany ten film. Jest słaby w zdecydowanie za wielu aspektach. Jest po prostu złem koniecznym, do tego, aby zrozumieć kolejne odsłony, które na podstawie epilogu tego epizodu na pewno powstaną. Jedno jest pewne. Następne części już na samym starcie są lepsze od „Przebudzenia”. Po prostu nie stawia nie stawia ono za wysoko poprzeczki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz