Dziś recenzja filmu, który, nie będę tego ukrywał, należy do
mojej ścisłej czołówki najlepszych filmów, które kiedykolwiek obejrzałem, więc
oczekujcie morza superlatyw z małą ilością wad. Ale nie bójcie się, zamierzam
powytykać mu parę rzeczy, w miarę mych skromnych możliwości. Mowa o
„Helikopterze w Ogniu” Ridleya Scotta. Bez dalszych wstępów przejdę do tego,
dlaczego trafiło to dzieło do mego osobistego kanonu arcydzieł.
To, co przede wszystkim do mnie przemawia, to bardzo przekonujący
realizm całości jako takiej. Bardzo łatwo uwierzyć w to, co się dzieje na
ekranie i nie wymaga to też specjalnej wyobraźni. Wszystko jest pokazane od razu
bez wszechobecnego patosu. Jeśli ktoś ginie, to trwale i ostatecznie. Nikt
tutaj też nie wysyła oddziału, żeby ratował martwych ludzi albo zwykłego
szeregowca o obojętnie jakim nazwisku. Co najważniejsze, kule sięgają dobrych amerykańskich
chłopców. Oczywiście całkowicie tej sławnej mieszanki bohaterstwa i poświęcenia
Jankesów nie unikniemy i przy paru scenach mamy odruch wymiotny od wciskania
tego na siłę, ale to dosłownie dwa momenty, które można wybaczyć twórcom.
Ciężko tu mówić o jakiejś specjalnej historii czy też
bohaterach. Nie ma tu właściwie żadnego protagonisty, nikogo o kim wybitnie by
ten film opowiadał. Na siłę można tu wymienić Josha Hartnetta, jako sierżanta
Eversmanna, albo Erica Banę, jako „Hoota”, ale to nie jest opowieść o herosach
wojny. To jest relacja z operacji wojskowej w Mogadishu, o której pisałem
wcześniej. To historia jej niepowodzenia, ze szczegółami opartymi o książkę
Marka Bowdena o tym samym tytule. Mamy tu też, w związku z tym, brutalność,
pokazanie co z ciałem człowieka robią pociski rakietowe i innego typu
śmiercionośne narzędzia. Film oferuje nam także wgląd na stres, jaki towarzyszy
misjom, nie tylko wśród szeregowych próbujących przeżyć w ogromnym chaosie, ale
także ich dowódców w polu czy też kwaterach głównych i powietrzu. Ciężar
dowództwa dotyka tu wielu osób i tutaj jest to nam w jakimś stopniu
uświadomione. Pod względem warsztatu aktorskiego też to dobrze wypada, nie mogę
tutaj narzekać na jakieś negatywne wyłamanie się z szeregu, ale też specjalnie
nie mogę nikogo pochwalić. Może na drobne wyróżnienie zasługuje Sam Shepard
jako generał Garrsison, nie mogę też zapomnieć o Jasonie Isaacsu, grającym
Kapitana Steela (jak widzicie, to nie tylko Lucjusz Malfoy). Warto też
wspomnieć o tym, że aby zwiększyć wiarygodność całego filmu, ludzie w nim występujący
wzięli udział w podstawowym militarnym szkoleniu.
Cała ta atmosfera wojenna jest opatrzona trzema fundamentami,
bez których ten film nie miałby aż takiej siły przekazu. Są to: fenomenalna,
słyszalna kiedy trzeba, muzyka Hansa Zimmera, zdjęcia Sławomira Idziaka
(nominowanego do Oscara) oraz montaż Pietro Scalli (on z kolei zdobył
statuetkę). Swoje zasługi, i to niebanalne, ma też dźwięk, który jest zasługą
zbiorowego wysiłku Chrisa Munro, Michaela Minklera, i Myrona Nettingi. Wszystko
pod względem technicznym jest tutaj zrealizowane na najwyższym możliwym
poziomie. Ja miałem możliwość uczestniczyć w tym wszystkim, tych wszystkich
lotach helikopterem, walk na wąskich uliczkach, placach, biegach do punktów
zbiórki. Nie omija nas żaden aspekt pola bitwy. Podążamy za Rangersami i Deltą
wszędzie, gdzie się tylko pojawią, i jeszcze mamy decyzje dowództwa, trafne
albo mniej. Muzyka tez dodaje swoje, nigdy nie zagłusza dialogów, krzyków,
zwiększając tylko dramaturgię, kiedy trzeba, a taka potrzeba jest częsta.
Do tej pory właściwie tylko chwalę produkcję Ridleya Scotta,
a co można jej wytknąć ? Film ogląda się jako taki fabularyzowany reportaż z
pola walki. W związku z tym brakuje mi tutaj mimo wszystko bohaterów. Nie chodzi
o herosów rozwalających wszystko i wszystkich, tylko zwykłych żołnierzy, wokół
których skupiałaby się ta historia. Nie ma tutaj nikogo, kogo losy by nas
specjalnie obchodziły z jednej czy z drugiej strony, ale to nie jest obraz tego
typu. Patrzymy na to wszystko z ogólnej perspektywy i szkoda nam każdego życia
ludzkiego, który nie bardzo wie dlaczego ginie tysiące kilometrów od domu. Nie
oznacza to, że śmierć amerykańskich wojaków czy też Somalijczyków nas nie
obchodzi, tylko wylewnych łez nie miałem.
Właśnie, do tej pory głównie mówię o tym, co robią Jankesi.
A co z drugą stroną medalu? Brakuje mi scen, gdzie mielibyśmy pokazaną ich
perspektywę. Mają swoje pięć minut na
początku, trochę też pod koniec, ale lwia część filmu jest całkowicie
zdominowana, z kilkoma wyjątkami. Ja rozumiem wymagania książki, rynku czy też
patriotyczno– patosowe zapędy, ale trochę wyjaśnień by się przydało co do
Afrykanów.
Jak widzicie, nie ma tutaj za wiele wad, które można by
wytknąć z czystym sumieniem. Dla mnie jest to praktycznie rzecz biorąc ideał. I
mówię to z pełnym przekonaniem. Uwielbiam do tego wszystkiego wracać i sobie przypominać,
chociaż znam to na pamięć, to nie potrafi mi się znudzić. Polecam „Helikopter w
Ogniu” każdemu. Osoby stroniące od takiego kina mogą sobie odpuścić, ale
miłośnicy nie mają wymówek. Odradzam oglądanie osobom niepełnoletnim, ze
względu na brutalność niektórych scen, oraz tym wrażliwym na elementy anatomii
człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz