wtorek, 20 czerwca 2017

Operacja w Mogadishu na dużym ekranie.

Dziś recenzja filmu, który, nie będę tego ukrywał, należy do mojej ścisłej czołówki najlepszych filmów, które kiedykolwiek obejrzałem, więc oczekujcie morza superlatyw z małą ilością wad. Ale nie bójcie się, zamierzam powytykać mu parę rzeczy, w miarę mych skromnych możliwości. Mowa o „Helikopterze w Ogniu” Ridleya Scotta. Bez dalszych wstępów przejdę do tego, dlaczego trafiło to dzieło do mego osobistego kanonu arcydzieł.

To, co przede wszystkim do mnie przemawia, to bardzo przekonujący realizm całości jako takiej. Bardzo łatwo uwierzyć w to, co się dzieje na ekranie i nie wymaga to też specjalnej wyobraźni. Wszystko jest pokazane od razu bez wszechobecnego patosu. Jeśli ktoś ginie, to trwale i ostatecznie. Nikt tutaj też nie wysyła oddziału, żeby ratował martwych ludzi albo zwykłego szeregowca o obojętnie jakim nazwisku. Co najważniejsze, kule sięgają dobrych amerykańskich chłopców. Oczywiście całkowicie tej sławnej mieszanki bohaterstwa i poświęcenia Jankesów nie unikniemy i przy paru scenach mamy odruch wymiotny od wciskania tego na siłę, ale to dosłownie dwa momenty, które można wybaczyć twórcom.

Ciężko tu mówić o jakiejś specjalnej historii czy też bohaterach. Nie ma tu właściwie żadnego protagonisty, nikogo o kim wybitnie by ten film opowiadał. Na siłę można tu wymienić Josha Hartnetta, jako sierżanta Eversmanna, albo Erica Banę, jako „Hoota”, ale to nie jest opowieść o herosach wojny. To jest relacja z operacji wojskowej w Mogadishu, o której pisałem wcześniej. To historia jej niepowodzenia, ze szczegółami opartymi o książkę Marka Bowdena o tym samym tytule. Mamy tu też, w związku z tym, brutalność, pokazanie co z ciałem człowieka robią pociski rakietowe i innego typu śmiercionośne narzędzia. Film oferuje nam także wgląd na stres, jaki towarzyszy misjom, nie tylko wśród szeregowych próbujących przeżyć w ogromnym chaosie, ale także ich dowódców w polu czy też kwaterach głównych i powietrzu. Ciężar dowództwa dotyka tu wielu osób i tutaj jest to nam w jakimś stopniu uświadomione. Pod względem warsztatu aktorskiego też to dobrze wypada, nie mogę tutaj narzekać na jakieś negatywne wyłamanie się z szeregu, ale też specjalnie nie mogę nikogo pochwalić. Może na drobne wyróżnienie zasługuje Sam Shepard jako generał Garrsison, nie mogę też zapomnieć o Jasonie Isaacsu, grającym Kapitana Steela (jak widzicie, to nie tylko Lucjusz Malfoy). Warto też wspomnieć o tym, że aby zwiększyć wiarygodność całego filmu, ludzie w nim występujący wzięli udział w podstawowym militarnym szkoleniu.

Cała ta atmosfera wojenna jest opatrzona trzema fundamentami, bez których ten film nie miałby aż takiej siły przekazu. Są to: fenomenalna, słyszalna kiedy trzeba, muzyka Hansa Zimmera, zdjęcia Sławomira Idziaka (nominowanego do Oscara) oraz montaż Pietro Scalli (on z kolei zdobył statuetkę). Swoje zasługi, i to niebanalne, ma też dźwięk, który jest zasługą zbiorowego wysiłku Chrisa Munro, Michaela Minklera, i Myrona Nettingi. Wszystko pod względem technicznym jest tutaj zrealizowane na najwyższym możliwym poziomie. Ja miałem możliwość uczestniczyć w tym wszystkim, tych wszystkich lotach helikopterem, walk na wąskich uliczkach, placach, biegach do punktów zbiórki. Nie omija nas żaden aspekt pola bitwy. Podążamy za Rangersami i Deltą wszędzie, gdzie się tylko pojawią, i jeszcze mamy decyzje dowództwa, trafne albo mniej. Muzyka tez dodaje swoje, nigdy nie zagłusza dialogów, krzyków, zwiększając tylko dramaturgię, kiedy trzeba, a taka potrzeba jest częsta.

Do tej pory właściwie tylko chwalę produkcję Ridleya Scotta, a co można jej wytknąć ? Film ogląda się jako taki fabularyzowany reportaż z pola walki. W związku z tym brakuje mi tutaj mimo wszystko bohaterów. Nie chodzi o herosów rozwalających wszystko i wszystkich, tylko zwykłych żołnierzy, wokół których skupiałaby się ta historia. Nie ma tutaj nikogo, kogo losy by nas specjalnie obchodziły z jednej czy z drugiej strony, ale to nie jest obraz tego typu. Patrzymy na to wszystko z ogólnej perspektywy i szkoda nam każdego życia ludzkiego, który nie bardzo wie dlaczego ginie tysiące kilometrów od domu. Nie oznacza to, że śmierć amerykańskich wojaków czy też Somalijczyków nas nie obchodzi, tylko wylewnych łez nie miałem.

Właśnie, do tej pory głównie mówię o tym, co robią Jankesi. A co z drugą stroną medalu? Brakuje mi scen, gdzie mielibyśmy pokazaną ich perspektywę.  Mają swoje pięć minut na początku, trochę też pod koniec, ale lwia część filmu jest całkowicie zdominowana, z kilkoma wyjątkami. Ja rozumiem wymagania książki, rynku czy też patriotyczno– patosowe zapędy, ale trochę wyjaśnień by się przydało co do Afrykanów.

Jak widzicie, nie ma tutaj za wiele wad, które można by wytknąć z czystym sumieniem. Dla mnie jest to praktycznie rzecz biorąc ideał. I mówię to z pełnym przekonaniem. Uwielbiam do tego wszystkiego wracać i sobie przypominać, chociaż znam to na pamięć, to nie potrafi mi się znudzić. Polecam „Helikopter w Ogniu” każdemu. Osoby stroniące od takiego kina mogą sobie odpuścić, ale miłośnicy nie mają wymówek. Odradzam oglądanie osobom niepełnoletnim, ze względu na brutalność niektórych scen, oraz tym wrażliwym na elementy anatomii człowieka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz