środa, 14 czerwca 2017

Gryziemy na pewno nie po raz ostatni.

Dzisiaj opiszę ostatnią, do tej pory wyprodukowaną, część „Underworlda” opatrzoną podtytułem „Wojny Krwi”. Na początku powiem, że jest solidnie, ale nie ma przełomu, jakiejś rewolucji, która moim zdaniem mogłaby się przydać. Bo ileż można opierać się na tej samej formule ? Nie mówię, aby robić z kolejnych odsłon filmy psychologiczne, metafizyczne czy coś w ten deseń, ale zaczyna się robić trochę schematycznie i na jedno kopyto. Na razie jeszcze się to wszystko jakoś trzyma kupy i nie nudzi weteranów serii, ale wkrótce mogą się zacząć dziać złe rzeczy. Ale starczy tych futurystycznych spekulacji, czas przejść do tego, co oferuje nam piąta już część.

Najważniejsza informacja jest taka, że nastąpił spory jakościowy skok w wielu kierunkach w stosunku do poprzedniczki. Nie było to, co prawda, zadanie szczególnie trudne, ale i pewien niepokój mógł się wkraść mimo wszystko. Zasadnicza różnica tkwi w scenariuszu. W końcu coś sensownego, logicznego i dającego się oglądać. Jest jeden mało wiarygodny moment, ale, jak na cały film, to nie jest to jakaś wielka wada. Ogólnie rzecz biorąc jest naprawdę dobrze i rzeczywiście przyjemnie się całość ogląda.

Teraz powiem, że brakuje, o dziwo, w tym filmie efektowności. Sceny pojedynków czy batalistyczne są jakieś takie mało dynamiczne. Może to wina montażu, może wolnej pracy kamery, ale brakuje temu wszystkiemu szlifu. Sceny akcji, które od zawsze są motorem napędowym serii, tutaj lekko szwankują. Wydaje się jakby całość w tym aspekcie łapała zadyszki, a to nie jest dobry sygnał. Ale tragedii też nie ma, dalej jest dość efektownie, tylko za mało efektywnie.

Co jest ogromnie ważne, mamy w tym filmie klimat. Twórcy poszli po rozum do głowy i wiele scen rozgrywa się w atmosferze średniowiecznej. Nareszcie mamy powrót arystokratów w świecie wampirów, ich gotyckich twierdz wraz ze strojami. Wszystko to znów ze sobą współgra i do tego elementu nie mogę się przyczepić. Mam nadzieję że to stanie się standardem, bo nie chce znowu oglądać biurowców ani samochodów. Nie z tym mi się kojarzą wampiry, pomimo wysiłków producentów, abym postrzegał je inaczej. Najwidoczniej, brakuje im środków perswazji.

Kolejnym elementem, który nie zawodzi jest gra aktorska, poza dwoma wyjątkami. O dziwo tym razem nie potrafię narzekać na Theo James’a. Co prawda nie zachwyca on swoją charyzmą, ale widać jakiś krok do przodu w tym co robi, a to daje nadzieję. O Kate Beckinsale nie ma co pisać, bo ona nie potrafi zagrać słabo tej postaci (ma już trochę doświadczenia po pięciu częściach) i ponownie trudno się nie przekonać, że jest Seleną. Zdecydowanie za mało jest w tym filmie Charlesa Dance’a, który ponownie kradnie sceny dla siebie i to całkowicie. Przy nim cała reszta znika, nieważne kto by tam jeszcze był obok. Ten aktor ma po prostu absolutną władzę nad pozostałymi. Podejrzewam, że tylko wybitne jednostki by mu się oparły.

Muzycznie nie wiem czy cokolwiek się zmieniło. Dalej mamy te same rzeczy, co wcześniej , bo też nie ma potrzeb za wielkiej ewolucji. Sam film niewiele się zmienia w swej formule, więc dalej mamy utwory tworzące odpowiedni nastrój do poszczególnych scen. Nie zauważyłem tutaj żadnego upadku tego aspektu produkcji, co cieszy.

Rzeczą, o której należy wspomnieć jest pewien północny przyczółek, dość nietypowy jak na wampiry, tworzący chyba w gruncie rzeczy największy atut filmu. Jest sam w sobie interesująco przedstawiony i ma nietypowych mieszkańców, co dodatkowo go uatrakcyjnia. No i cieszy też fakt nowej pięknej kobiety w obsadzie, która, oprócz urody, pokazuje może nie rewelacyjny, ale znośny całkiem kunszt aktorski. Jak na debiut poradziła sobie dziewczyna. Ale może jej uroda odebrała mi trzeźwość osądu. Zresztą to samo do pewnego stopnia mogę powiedzieć o brytyjskiej piękności.

Na koniec powiem, że nie żałuję obejrzenia piątej części, czego nie mogłem powiedzieć o „Przebudzeniu”. Tam to była czysta agonia, ale obowiązek recenzencki nie pozwolił mi jej przerwać. Tutaj mamy pewne odrodzenie serii, które przywraca wiarę w sens jej dalszego istnienia. Nie ma przełomu w żadnym aspekcie, nie przebija ona pierwowzoru ani „Buntu Lykanów”, plasując się w moim rankingu zaraz za nimi, ale nie zasługuje też na potępienie. Jest naprawdę dobrze i tego się trzymajmy w oczekiwaniu na „szóstkę”.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz